środa, 9 grudnia 2015

Cpl. Dwayne Hicks - DEAD



Kapral Dwayne Hicks nie żyje. Nie on jeden zresztą. Tak się składa, że w filmach z serii „Alien” ludzie umierają masowo. Dzieje się to z różnych powodów i różne są tego konsekwencje. Śmierć Hicks'a w „Alien 3” coś znaczyła, podobnie jak śmierć Ellen Ripley, która nacechowana była poświęceniem, ale też rozpaczliwą potrzebą zakończenia pewnego rozdziału, pewnej męki, od której nie było ucieczki. „Alien: Resurrection” pokazał, że śmierć w filmie może łatwo stracić znaczenie i podniosłość wynikające z kontekstu wydarzeń.
W świecie fikcyjnym każdego można ożywić w mniej lub bardziej konsekwentny sposób. Aktualnie wszyscy rzucili się, aby wykopać z grobu Dwayne'a Hicks'a. Co może z tego wyniknąć?


Przeglądając fanowskie strony wikipedyjne (takie jak Xenophedia) widzę, że status Kaprala Dwayne'a Hicks'a zmienił się z „dead” na „alive”. Kanon to kanon. A tak się składa, że wydarzenia z gry „Aliens: Colonial Marines” wydanej w 2013 r. za część takowego się uważa. 20th Century Fox uważa. O samej grze napiszę innym razem, zaznaczę tylko, że nie uważam jej wcale za tak złą jak głosi opinia publiczna. Klimat mi się podoba, muzyka jest rewelacyjna, a spacerowanie po zrujnowanym Hadley's Hope, to spełnienie marzeń sprzed lat. Fabuła również nie gryzłaby mnie tak bardzo (jestem przyzwyczajony do różnych interpretacji realiów świata Obcego dzięki komiksom) gdyby nie ten drobny szczegół, że 20th Century Fox i Sega, prawdopodobnie żeby nakręcić bardziej spiralę promocyjną, ogłosili, że jest ona kanoniczna. To jest mocne słowo. Decydujące. Nie wiem czy ludzie, którzy podjęli taką decyzję zdawali sobie w pełni z tego sprawę.

Fani (a zwłaszcza fanatycy) Obcego nie mają przez ostatnie lata lekko. Najpierw ukazał się „Prometeusz”, który wywrócił całą mitologię do góry nogami. Następnie, dowiedzieliśmy się, że fabuła „Aliens: Colonial Marines” została oficjalnie uznana za cześć żelaznego kanonu. Z początku nikogo to nie wzruszyło, ponieważ przedstawiona w grze historia działa się paralelnie do wydarzeń z „Alien 3” i pozornie w żaden sposób nie wpływała na kształt znanej nam od lat opowieści. Twórcy zostawili niespodziankę na sam koniec. Hicks żyje, a trup znaleziony w jego kabinie kriogenicznej na Fiorinie 161, to nie on. Jakie to proste, prawda? I jakie irytujące.

Część zapyta pewnie „Dlaczego się nie cieszysz? Przecież Hicks to wspaniała postać, świetnie, że przeżył!”. Zgadza się, uwielbiam Hicks'a i zawsze był jednym z moich ulubionych bohaterów w historii kina, ale seria Obcy, to nie bajka dla dzieci. Tutaj happy end nie zawsze jest właściwym kluczem i każda śmierć w tych filmach to historia sama w sobie, z właściwą dla siebie dramaturgią i konsekwencjami. James Cameron był wściekły kiedy dowiedział się, że wykreowane przez niego postacie (Hicks i Newt) zostały tak po prostu zgładzone i to de facto poza kadrem. Taka jest jednak kolej rzeczy, zwłaszcza kiedy kolejne filmy z serii przechodzą z rąk do rak. Między kolejnymi częściami istnieje jakby bariera, która pozwala przeżyć tylko Ellen Ripley. Może to dziwne porównanie, ale kojarzy mi się to trochę z grą "Heroes of Might and Magic 3", w której w niektórych kampaniach do następnego scenariusza mógł przejść tylko jeden z kilku posiadanych bohaterów. Podobnie jest tutaj. James Cameron mógł poczuć się zraniony (i miał do tego prawo), ale Newt i Hicks nie zginęli ot tak sobie. Zginęli żeby Ellen Ripley znów poczuła się całkiem sama we wszechświecie, sama i osaczona, mając świadomość tego, że jedyną postacią, która konsekwentnie podąża za nią w jej niekończącej się podróży jest Obcy. Na tym polega moc trzeciej części filmu, dopada nas wszechogarniająca beznadziejność sytuacji, poczucie krążenia w kółko. Gdziekolwiek Ripley nie zabrnie, tam zabrnie sama, a Obcy nigdy nie zniknie. Jedną z najbardziej wzruszających scen całej serii jest ostatnie ujęcie w „Alien 3” podczas, którego słyszymy komunikat nagrany przez bohaterkę pod koniec pierwszej części. Scena podkreśla jak potwornie długą i tragiczną drogę przebyła, by w trakcie stracić wszystkie bliskie jej osoby i ostatecznie poświęcić własne życie żeby zgładzić Obcego. Twórcy doskonale wiedzieli co robią, na tym polega piękno pozwalania postaciom odejść. I tu dochodzimy do sedna sprawy.

Oczywiście, w kontekście tego o czym przed chwilą napisałem, „Alien: Resurrection” jawi się jako cyniczny i podły żart względem poprzednika, który miał w definitywny i podniosły sposób zakończyć całą historię. Różnicą między „Colonial Marines”, a dziełem Jean Pierre'a Janeaut'a jest to, że Ripley sklonowano i tak naprawdę oryginalna postać pozostała martwa. Wiem, że brzmi to w naciągany sposób, ale ta subtelna różnica sprawia, że jestem w stanie zaakceptować taki stan rzeczy. Mimo, że to najmniej lubiana przeze mnie cześć serii, to nie jestem hejterem „Resurrection” i potrafię obejrzeć ten film z przyjemnością.

Inaczej wygląda sprawa kiedy okazuje się, że bohater, który zginął w filmie ponad 20 lat temu jednak żyje. Trzeba mieć naprawdę dobry powód żeby tak manipulować historią. Takiego powodu brakuje w „Colonial Marines”. Hicks „ożył” żeby uświetnić swoją obecnością grę. Żeby można było zaprosić Michaela Biehna do studia żeby nagrał kwestie dialogowe i tym samym jeszcze bardziej całość uświetnił. Całkiem sporo tego uświetniania, prawda? Mam wrażenie, że twórcy nie do końca byli pewni tego co mają zamiar sprzedać fanom, a że budżet był spory i wsparcie wytwórni również, to dokładało się rodzynków żeby produkt uatrakcyjnić. Niestety mało przemyślane te rodzynki i nawet po tym można poznać, że takich decyzji nie podejmowali fani Obcego. Nawet Michael Biehn wypowiedział się później, że klęska „Colonial Marines” wynika głównie z tego, że nie tworzyli jej pasjonaci tematu (a co miało miejsce przy np.: "Alien: Isolation"). Wygląda to niestety tak jakby ekipa usiadła i na szybko wymyśliła, że trzeba ożywić jakaś lubianą postać z serii, taką która będzie zaskoczeniem, i która zwabi potencjalnych klientów. Powrót Hicks'a nakreślono po macoszemu, wystarczy obejrzeć fragment gry.

                          

Pominę już takie babole jak to, że po wybudzeniu się z hibernacji nikt nie dochodzi do siebie tak szybko, nie mówiąc o tym, że Hicks był ciężko ranny, a nagle skacze po pomieszczeniu jak małpa. Sama próba przechwycenia statku nie jest niedorzecznością. Jest nią natomiast wpakowanie żołnierza o nazwisku Turk do komory Hicks'a i w ten sposób wyjaśnienie obecności zmasakrowanego ciała znalezionego na Fiorinie 161 (które zostało zidentyfikowane jako ciało Hicks'a). Czy twórców naprawdę nie stać było na coś lepszego? A jeżeli nie było stać, to czemu porywać się na takie rozwiązania? Postać, która od ponad dwóch dekad uznana jest przez fanów za martwą, nagle okazuje się być żywa i to bez sensownego powodu. To mógłby być każdy. Fabuła „Colonial Marines” w żaden sposób nie usprawiedliwia obecności Hicks'a, nie daje nawet jednego powodu aby uważać, że to właśnie on powinien się tutaj pojawić. A to już kiepsko, bo pachnie czysto marketingowym zagraniem i jest to zapach, na który fani Obcego są wyczuleni (między innymi dzięki takim produkcjom jak „AvP: Requiem”).

Dlaczego Newt i Hicks, to nadal szanowane i uwielbiane postacie przez fanów „Obcego” i kina s/f? Bo nikt nie miał okazji żeby to popsuć. Pod wieloma względami James Cameron powinien być wdzięczny twórcom „Alien 3”, że uśmiercili stworzone przez niego postacie zanim ktoś inny zdążył zrobić z nich pośmiewisko. Wstępne plany zakładały nakręcenie dwóch filmów jednocześnie (trzeciej i czwartej części), w których między innymi Hicks i Newt walczyliby z Xenomorfami na Ziemi. To mogła być interesująca produkcja, ale też totalna katastrofa, zwłaszcza biorąc pod uwagę formę filmu (kino akcji s/f), która stanowi olbrzymią pułapkę dla filmowców. Łatwo jest zrobić z takiego obrazu płytką sieczkę.


                              


Po latach wróciliśmy jednak do momentu, w którym ktoś próbuje naciągnąć kanon względem swoich potrzeb. Piszę oczywiście o Neilu Blomkampie i jego pomyśle na „Alien 5”. Moje uczucia względem tego projektu są mieszane i cieszę się, że Ridley Scott opóźnił jego realizację (nawet jeśli "Alien: Coventant" sam budzi obawy). Nie podoba mi się pomysł ignorowania „Alien 3” i „Alien: Resurrection”, mimo że nie jestem największym fanem rozwiązań fabularnych z tego drugiego. Ale to nie ważne. Trzeba być konsekwentnym, a twórcy „A:R” pokornie się tej konsekwencji podporządkowali. Nawet jeśli pewne kwestie obeszli trochę na siłę. Moim zdaniem, Blomkamp nie ma prawa do wybierania sobie momentu, w którym seria ma być oficjalnie kontynuowana. To nie jest fanowski film, to poważna sprawa. Seria „Alien”, to na obecnym etapie niemal intelektualna własność publiczna. Na świecie są miliony miłośników tej serii i należy się bardzo mocno zastanowić zanim poczyni się tak aroganckie (względem części fanów) i samolubne kroki. Udawanie, że dwa istotne filmy serii nigdy nie powstały, to pójście na łatwiznę. Reżyser, który zabierze się za „Alien 5” musi mieć jaja żeby pociągnąć historię tam gdzie się skończyła. I musi pamiętać, że w konsekwencji jego działań, ktoś inny może kiedyś wyrzucić jego dzieło do kosza. Jeżeli taka tendencja stanie się modna, to zostaniemy zalani pseudo-kontynuacjami, które nie będą miały sensu i rozbiją strukturę poszczególnych serii. Wystarczy, że „Uniwersalny Żołnierz” był restartowany DWA RAZY, i każdy kolejny film ignorował poprzedni. To nie jest właściwa droga. Muszą być pewne granice, pewne zasady. Twórcy nie mogą żyć w przekonaniu, że jeśli coś im nie wyjdzie, to zawsze mogą udawać, że tego nie było i próbować od nowa. W przypadku serii „Obcy” jest to o tyle rażące, że „Alien 3” ma całe legiony fanów, wielu uważających to dzieło za najlepsze z serii. Nie można ot tak pluć im w twarz.

Blomkamp będzie musiał solidnie uzasadnić powrót Hicks'a i Newt w tym filmie, bo nawet autorzy "Colonial Marines" wysilili się na więcej. Mam też wątpliwości czy ten reżyser wniesie cokolwiek nowego do serii, a nie zaserwuje tylko „Aliens 2”. Blomkamp to nie James Cameron (nawet sam James Cameron, to już nie ten James Cameron), a bierze na klatę historię i postacie, którym od 30 lat fani serii stawiają ołtarzyki. Oby wiedział co robi, bo co się stanie, to się nie odstanie (vide „Prometeusz”).

Póki co, dla mnie sprawa jest prosta. Kapral Dwayne Hicks nie żyje. Nie dlatego, że ktoś chciał utrzeć nosa Cameronowi i fanom „Aliens”, ale by podkreślić pewne wartości, które seria niosła ze sobą od samego początku. Oczywiście ktoś może się z tym nie zgodzić, ale wydarzenia z „Alien 3” nie wymazały tego co wydarzyło się w „Aliens”. Seria „Alien” to sztafeta, a jej losy zależą od kolejnych uczestników. Czy zgodne z zasadą fair play jest aby nowy zawodnik wskoczył w miejsce innego i pobiegł inną trasą? Warto się nad tym zastanowić zanim ogarnie nas mania 'poprawiania' rzeczywistości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz