Tym
razem będzie krótko i nostalgicznie.
Filmy o Obcym
pokazał mi ojciec kiedy byłem jeszcze siedmioletnim dzieckiem. W
zasadzie wymusiłem to na nim kiedy zobaczyłem okładki kaset VHS,
które przyniósł z wypożyczalni razem ze świeżo wydanym „Alien
3” (to był rok 1993 r.).
Były obawy, że nie będę mógł
spać po nocach i rzeczywiście, obraz Obcego wyskakującego z
ciemności na Dallasa nawiedzał mnie przez jakiś czas. Ale przecież
o to chodziło. Obcy jednocześnie mnie przeraził, ale w równym
stopniu zafascynował. Mimo strachu, chciałem oglądać kolejne
części (cichaczem, żeby nikt nie wiedział), a fascynacja rosła.
I tak mi zostało do dziś.
Utrwaliła się pewna tradycja.
Zawsze po świętach (ale przed Sylwestrem) robimy sobie wieczorami z
ojcem maraton „Obcego”. Od kilku lat starczy już czasu
tylko na obejrzenie dwóch pierwszych części, ale to i tak dużo. W
tym roku również mam zamiar wziąć dvd z Obcym pod pachę i wpaść
na wspólne oglądanie.
Czy okres około-świąteczny to dobry
czas na oglądanie „Obcego”? To raczej zależy od ludzi. Czas
dobry jak każdy inny. Skoro może być „Szklana Pułapka”, to
może być „Obcy”, który mimo braku typowo bożonarodzeniowych
motywów potrafi być filmem dla całej rodziny. W końcu to potężny
nośnik dobrych wspomnień.
Szykowałem na dziś tekst o
przykładowych prezentach jakie fan Obcego mógłby znaleźć pod
choinką (propozycje zarówno dla kupujących jak i tych, którzy nie
wiedzą co by chcieli dostać na święta), ale się nie wyrobiłem.
Potencjalnych gadżetów jest masa począwszy od retro figurek Funko,
po jajo-lampę, pluszowego facehuggera, a na pięknych albumach,
książkach i komiksach kończąc. O
większości z tych rzeczy napisze osobne teksty, być może w
przyszłym roku ułatwi to zakupy niektórym z Was.
Jedno z moich
najmilszych wspomnień związanych z tego typu prezentami, to to
sprzed 16 lat. W domu pojawił się komputer, miałem wtedy 13 lat i
marzyła mi się gra „Aliens vs Predator”, która w tym czasie
wyszła. Tak się złożyło, że ją właśnie dostałem pod choinkę
i byłem przeszczęśliwy. Do dziś uważam, że to jedna z
najlepszych gier związanych z Obcym, równać się z nią może
chyba tylko "Alien: Isolation". Macie jakieś wspomnienia świąteczne
tego typu? Zapraszam do dzielenia się w komentarzach, na fb, gdzie
chcecie. Wszystkim czytelnikom (i nie tylko) życzę spokojnych i
wesołych Świąt spędzonych z najbliższymi! No i ewentualnie z
Obcym ;)
Kapral
Dwayne Hicks nie żyje. Nie on jeden zresztą. Tak się składa, że
w filmach z serii „Alien” ludzie umierają masowo. Dzieje się to
z różnych powodów i różne są tego konsekwencje. Śmierć Hicks'a
w „Alien 3” coś znaczyła, podobnie jak śmierć Ellen Ripley,która nacechowana była poświęceniem, ale też rozpaczliwą
potrzebą zakończenia pewnego rozdziału, pewnej męki, od której
nie było ucieczki. „Alien: Resurrection” pokazał, że śmierć
w filmie może łatwo stracić znaczenie i podniosłość wynikające
z kontekstu wydarzeń. W świecie fikcyjnym każdego można ożywić
w mniej lub bardziej konsekwentny sposób. Aktualnie wszyscy rzucili
się, aby wykopać z grobu Dwayne'a Hicks'a. Co może z tego
wyniknąć?
Przeglądając fanowskie strony wikipedyjne
(takie jak Xenophedia) widzę, że status Kaprala Dwayne'a Hicks'a
zmienił się z „dead” na „alive”. Kanon to kanon. A tak się
składa, że wydarzenia z gry „Aliens: Colonial Marines” wydanej
w 2013 r. za część takowego się uważa. 20th Century Fox uważa.
O samej grze napiszę innym razem, zaznaczę tylko, że nie uważam jej wcale za tak złą jak głosi opinia publiczna. Klimat mi się
podoba, muzyka jest rewelacyjna, a spacerowanie po zrujnowanym
Hadley's Hope, to spełnienie marzeń sprzed lat. Fabuła również
nie gryzłaby mnie tak bardzo (jestem przyzwyczajony do różnych
interpretacji realiów świata Obcego dzięki komiksom) gdyby nie ten
drobny szczegół, że 20th Century Fox i Sega, prawdopodobnie żeby
nakręcić bardziej spiralę promocyjną, ogłosili, że jest ona
kanoniczna. To jest mocne słowo. Decydujące. Nie wiem czy ludzie,
którzy podjęli taką decyzję zdawali sobie w pełni z tego sprawę.
Fani
(a zwłaszcza fanatycy) Obcego nie mają przez ostatnie lata lekko.
Najpierw ukazał się „Prometeusz”, który wywrócił całą
mitologię do góry nogami. Następnie,dowiedzieliśmy się, że fabuła „Aliens: Colonial Marines”
została oficjalnie uznana za cześć żelaznego kanonu. Z początku
nikogo to nie wzruszyło, ponieważ przedstawiona w grze historia
działa się paralelnie do wydarzeń z „Alien 3” i pozornie w
żaden sposób nie wpływała na kształt znanej nam od lat
opowieści. Twórcy zostawili niespodziankę na sam koniec. Hicks
żyje, a trup znaleziony w jego kabinie kriogenicznej na Fiorinie
161, to nie on. Jakie to proste, prawda? I jakie irytujące.
Część
zapyta pewnie „Dlaczego się nie cieszysz? Przecież Hicks to
wspaniała postać, świetnie, że przeżył!”. Zgadza się,
uwielbiam Hicks'a i zawsze był jednym z moich ulubionych bohaterów w
historii kina, ale seria Obcy, to nie bajka dla dzieci. Tutaj happy
end nie zawsze jest właściwym kluczem i każda śmierć w tych
filmach to historia sama w sobie, z właściwą dla siebie
dramaturgią i konsekwencjami. James Cameron był wściekły kiedy
dowiedział się, że wykreowane przez niego postacie (Hicks i Newt)
zostały tak po prostu zgładzone i to de facto poza kadrem. Taka
jest jednak kolej rzeczy, zwłaszcza kiedy kolejne filmy z serii przechodzą
z rąk do rak. Między kolejnymi częściami istnieje jakby bariera,
która pozwala przeżyć tylko Ellen Ripley. Może to dziwne
porównanie, ale kojarzy mi się to trochę z grą "Heroes of Might
and Magic 3", w której w niektórych kampaniach do następnego
scenariusza mógł przejść tylko jeden z kilku posiadanych
bohaterów. Podobnie jest tutaj. James Cameron mógł poczuć się
zraniony (i miał do tego prawo), ale Newt i Hicks nie zginęli ot
tak sobie. Zginęli żeby Ellen Ripley znów poczuła się całkiem
sama we wszechświecie, sama i osaczona, mając świadomość tego,
że jedyną postacią, która konsekwentnie podąża za nią w jej
niekończącej się podróży jest Obcy. Na tym polega moc trzeciej
części filmu, dopada nas wszechogarniająca beznadziejność
sytuacji, poczucie krążenia w kółko. Gdziekolwiek Ripley nie
zabrnie, tam zabrnie sama, a Obcy nigdy nie zniknie. Jedną z
najbardziej wzruszających scen całej serii jest ostatnie ujęcie w
„Alien 3” podczas, którego słyszymy komunikat nagrany przez
bohaterkę pod koniec pierwszej części. Scena podkreśla jak
potwornie długą i tragiczną drogę przebyła, by w trakcie stracić
wszystkie bliskie jej osoby i ostatecznie poświęcić własne życie
żeby zgładzić Obcego. Twórcy doskonale wiedzieli co robią, na
tym polega piękno pozwalania postaciom odejść. I tu dochodzimy do
sedna sprawy.
Oczywiście, w kontekście tego o czym przed chwilą
napisałem, „Alien: Resurrection” jawi się jako cyniczny i podły
żart względem poprzednika, który miał w definitywny i podniosły
sposób zakończyć całą historię. Różnicą między „Colonial
Marines”, a dziełem Jean Pierre'a Janeaut'a jest to, że Ripley
sklonowano i tak naprawdę oryginalna postać pozostała martwa.
Wiem, że brzmi to w naciągany sposób, ale ta subtelna różnica
sprawia, że jestem w stanie zaakceptować taki stan rzeczy. Mimo, że
to najmniej lubiana przeze mnie cześć serii, to nie jestem hejterem
„Resurrection” i potrafię obejrzeć ten film z przyjemnością.
Inaczej wygląda sprawa kiedy okazuje się, że bohater, który
zginął w filmie ponad 20 lat temu jednak żyje. Trzeba mieć
naprawdę dobry powód żeby tak manipulować historią. Takiego
powodu brakuje w „Colonial Marines”. Hicks „ożył” żeby
uświetnić swoją obecnością grę. Żeby można było zaprosić
Michaela Biehna do studia żeby nagrał kwestie dialogowe i tym samym
jeszcze bardziej całość uświetnił. Całkiem sporo tego
uświetniania, prawda? Mam wrażenie, że twórcy nie do końca byli
pewni tego co mają zamiar sprzedać fanom, a że budżet był spory
i wsparcie wytwórni również, to dokładało się rodzynków żeby
produkt uatrakcyjnić. Niestety mało przemyślane te rodzynki i
nawet po tym można poznać, że takich decyzji nie podejmowali fani
Obcego. Nawet Michael Biehn wypowiedział się później, że klęska
„Colonial Marines” wynika głównie z tego, że nie tworzyli jej
pasjonaci tematu (a co miało miejsce przy np.: "Alien:
Isolation"). Wygląda to niestety tak jakby ekipa usiadła i na
szybko wymyśliła, że trzeba ożywić jakaś lubianą postać z
serii, taką która będzie zaskoczeniem, i która zwabi potencjalnych
klientów. Powrót Hicks'a nakreślono po macoszemu, wystarczy
obejrzeć fragment gry.
Pominę już takie babole jak to,
że po wybudzeniu się z hibernacji nikt nie dochodzi do siebie
tak szybko, nie mówiąc o tym, że Hicks był ciężko ranny, a
nagle skacze po pomieszczeniu jak małpa. Sama próba przechwycenia
statku nie jest niedorzecznością. Jest nią natomiast wpakowanie żołnierza
o nazwisku Turk do komory Hicks'a i w ten
sposób wyjaśnienie obecności zmasakrowanego ciała znalezionego na
Fiorinie 161 (które zostało zidentyfikowane jako ciało Hicks'a).
Czy twórców naprawdę nie stać było na coś lepszego? A jeżeli
nie było stać, to czemu porywać się na takie rozwiązania?
Postać, która od ponad dwóch dekad uznana jest przez fanów za
martwą, nagle okazuje się być żywa i to bez sensownego powodu. To
mógłby być każdy. Fabuła „Colonial Marines” w żaden sposób
nie usprawiedliwia obecności Hicks'a, nie daje nawet jednego powodu
aby uważać, że to właśnie on powinien się tutaj pojawić. A to
już kiepsko, bo pachnie czysto marketingowym zagraniem i jest to
zapach, na który fani Obcego są wyczuleni (między innymi dzięki
takim produkcjom jak „AvP: Requiem”).
Dlaczego Newt i
Hicks, to nadal szanowane i uwielbiane postacie przez fanów „Obcego”
i kina s/f? Bo nikt nie miał okazji żeby to popsuć. Pod wieloma
względami James Cameron powinien być wdzięczny twórcom „Alien
3”, że uśmiercili stworzone przez niego postacie zanim ktoś inny
zdążył zrobić z nich pośmiewisko. Wstępne plany zakładały
nakręcenie dwóch filmów jednocześnie (trzeciej i czwartej
części), w których między innymi Hicks i Newt walczyliby z
Xenomorfami na Ziemi. To mogła być interesująca produkcja, ale też
totalna katastrofa, zwłaszcza biorąc pod uwagę formę filmu (kino
akcji s/f), która stanowi olbrzymią pułapkę dla filmowców. Łatwo
jest zrobić z takiego obrazu płytką sieczkę.
Po latach
wróciliśmy jednak do momentu, w którym ktoś próbuje naciągnąć
kanon względem swoich potrzeb. Piszę oczywiście o Neilu Blomkampie
i jego pomyśle na „Alien 5”. Moje uczucia względem tego
projektu są mieszane i cieszę się, że Ridley Scott opóźnił jego
realizację (nawet jeśli "Alien: Coventant" sam budzi obawy). Nie podoba mi się pomysł ignorowania „Alien 3” i
„Alien: Resurrection”, mimo że nie jestem największym fanem
rozwiązań fabularnych z tego drugiego. Ale to nie ważne. Trzeba
być konsekwentnym, a twórcy „A:R” pokornie się tej
konsekwencji podporządkowali. Nawet jeśli pewne kwestie obeszli
trochę na siłę. Moim zdaniem, Blomkamp nie ma prawa do wybierania
sobie momentu, w którym seria ma być oficjalnie kontynuowana. To
nie jest fanowski film, to poważna sprawa. Seria „Alien”, to na
obecnym etapie niemal intelektualna własność publiczna. Na świecie
są miliony miłośników tej serii i należy się bardzo mocno
zastanowić zanim poczyni się tak aroganckie (względem części
fanów) i samolubne kroki. Udawanie, że dwa istotne filmy serii
nigdy nie powstały, to pójście na łatwiznę. Reżyser, który
zabierze się za „Alien 5” musi mieć jaja żeby pociągnąć
historię tam gdzie się skończyła. I musi pamiętać, że w
konsekwencji jego działań, ktoś inny może kiedyś wyrzucić jego
dzieło do kosza. Jeżeli taka tendencja stanie się modna, to
zostaniemy zalani pseudo-kontynuacjami, które nie będą miały
sensu i rozbiją strukturę poszczególnych serii. Wystarczy, że
„Uniwersalny Żołnierz” był restartowany DWA RAZY, i każdy
kolejny film ignorował poprzedni. To nie jest właściwa droga.
Muszą być pewne granice, pewne zasady. Twórcy nie mogą żyć w przekonaniu, że
jeśli coś im nie wyjdzie, to zawsze mogą udawać, że tego nie
było i próbować od nowa. W przypadku serii „Obcy” jest to o
tyle rażące, że „Alien 3” ma całe legiony fanów, wielu
uważających to dzieło za najlepsze z serii. Nie można ot tak pluć im w
twarz.
Blomkamp będzie musiał solidnie uzasadnić powrót
Hicks'a i Newt w tym filmie, bo nawet autorzy "Colonial Marines" wysilili
się na więcej. Mam też wątpliwości czy ten reżyser wniesie
cokolwiek nowego do serii, a nie zaserwuje tylko „Aliens 2”.
Blomkamp to nie James Cameron (nawet sam James Cameron, to już nie
ten James Cameron), a bierze na klatę historię i postacie, którym
od 30 lat fani serii stawiają ołtarzyki. Oby wiedział co robi, bo
co się stanie, to się nie odstanie (vide „Prometeusz”).
Póki
co, dla mnie sprawa jest prosta. Kapral Dwayne Hicks nie żyje. Nie
dlatego, że ktoś chciał utrzeć nosa Cameronowi i fanom „Aliens”,
ale by podkreślić pewne wartości, które seria niosła ze sobą od
samego początku. Oczywiście ktoś może się z tym nie zgodzić,
ale wydarzenia z „Alien 3” nie wymazały tego co wydarzyło się
w „Aliens”. Seria „Alien” to sztafeta, a jej losy zależą od
kolejnych uczestników. Czy zgodne z zasadą fair play jest aby nowy
zawodnik wskoczył w miejsce innego i pobiegł inną trasą? Warto
się nad tym zastanowić zanim ogarnie nas mania 'poprawiania'
rzeczywistości.