czwartek, 27 października 2016

Aliens 30th Anniversary: The Original Comics Series



26. kwietnia 2016 r. odbył się „Alien Day”, który miał za zadanie uświetnić 30-tą rocznicę premiery filmu Jamesa Camerona pt.: „Aliens”. Celebracji, w ramach której legendarny film (jak i jego poprzednik w reżyserii Ridleya Scotta) powrócił na duże ekrany, towarzyszyły różnego rodzaju wydarzenia, głównie o charakterze komercyjnym. Specjalnie na tę okazję do sprzedaży były przygotowane gry, figurki, koszulki, obuwie, itd. Nie zabrakło również komiksów. Legendarny (zwłaszcza w kontekście serii „Alien”) wydawca Dark Horse Comics postanowił świętować „Alien Day” reedycją pierwszej, wydanej przez siebie, serii komiksów o Obcych. Był to doskonały pomysł i rad jestem, że został zrealizowany. Dzięki temu otrzymaliśmy jedno z najciekawszych komiksowych wznowień ostatnich lat.
Rocznicowe wydanie zostało ochrzczone tytułem Aliens 30th Anniversary: The Original Comics Series” i zawarło serię, znaną obecnie pod tytułem 
Outbreak” (pierwotnie wydana jako „Aliens”), która ukazała się oryginalnie między czerwcami 1988 i 89 r..


W zgodzie z innymi tego typu wydaniami zbiorczymi dołączono również pokrewne komiksy, w tym wypadku „Alien – Short Story: Theory of Alien Propagation” (oryg. listopad 1988 r., w ramach „Dark Horse Presents”) wklejone bezpośrednio w „Outbreak” oraz „Lucky” (oryg. wrzesień 1996 r., w ramach „A Decade of Dark Horse”), który stanowi efekt zjednania się całej ekipy odpowiedzialnej za „Outbreak”.  Całość ma trochę większy niż zwykle rozmiar (8 x 12 cm), twardą oprawę i czarne brzegi stron (co robi spore wrażenie). Zebrane komiksy zaprezentowane są w czerni i bieli, tak jak były wydane oryginalnie (pierwotnie kolorowy „Lucky” został przerobiony, aby utrzymać płynność stylistyczną reedycji). Zawarta w tym zestawie wersja „Outbreak”, to nieokrojona i niezmieniona wersja oryginalna, o czym więcej napiszę później. Rocznicowa reedycja zawiera też wstęp i posłowie autorów: Marka Verheidena (scenariusz) i Marka A. Nelsona (rysunek).

Z jakim komiksem mamy zatem do czynienia? Jaka jest opowiedziana w nim historia oraz jak została przedstawiona wizualnie? Czy komiks zestarzał się przez te 28 lat?

                                 



Outbreak”, to bezpośrednia kontynuacja „Aliens” Camerona, i co w tym wypadku istotne, jedyna historia jaka powstała w momencie, kiedy oficjalnej kontynuacji jeszcze nie było. Autorzy podeszli do tematu odważnie.
Opowieść zaczyna się 10 lat po wydarzeniach z „Aliens”. Po powrocie na Ziemię, drogi postaci, ocalałych z wydarzeń na planecie Acheron, rozeszły się w owitych mgłą tajemnicy okolicznościach.
Dwayne Hicks (teraz już Sierżant, a nie Kapral), bez powodzenia próbował ponownie zaadaptować się do społeczeństwa. Spędził wiele miesięcy w szpitalu gdzie opatrywano ranę, która powstała na jego twarzy po kontakcie ze żrącą krwią Obcego. Z tego też powodu, Hicks wywołuje u otaczających go ludzi wstręt i strach przed zakażeniem, co wpędza go w depresję i alkoholizm.
W tym czasie
Newt zostaje umieszczona w zakładzie dla obłąkanych, w którym lekarze bez skutku próbują wyleczyć ją z paranoi wywołanej powtarzającymi się koszmarami związanymi z Obcymi.
O
Ellen Ripley (która nie pojawia się w tym komiksie) nie wiadomo nic poza tym, że jej losy również nie potoczyły się w zbyt kolorowy sposób.

Jak widzicie, „Aliens” nie ma tutaj happy endu dla naszych bohaterów. Ucieczka przed Obcymi otworzyła tylko przed nimi świat traumy i niezrozumienia.
Kiedy odkryta zostaje „rodzinna” planeta Obcych, zaślepiony do nich nienawiścią Hicks godzi się wziąć udział w ekspedycji mającej na celu przechwycenie (!!) jaj i zniszczenie gniazda.
Przed odlotem, odwiedza on w szpitalu Newt, która wyjawia mu, że lekarze zrobili z jej życia piekło i w obliczu wielu bezskutecznych terapii, chcą operacyjnie wymazać jej pamięć. Błaga również, aby zabrał ją ze sobą. Hicks decyduje się uwolnić Newt z ośrodka i razem opuszczają Ziemię w towarzystwie grupy marines. Ich śladem podąża inny statek z bardzo niebezpieczną załogą. W tym czasie, Obcy odbywa podróż na naszą planetę, oczywiście zakamuflowany w ciele „zapłodnionego” człowieka. Narodzony stwór (który okazuje się być Królową) przechodzi w ręce korporacji naukowej, która rozpoczyna masową „produkcję” istot. Wszystko wymyka się spod kontroli kiedy korporacja zostaje zaatakowana przez ludzi, których kult religijny stawia Ksenomorfa w pozycji boga. Tutaj przerwę ponieważ nie chcę zdradzać zbyt wiele, a kolejne wydarzenia są bogate w niespodzianki.



Jak zatem zrealizowano powyższy scenariusz? Komiks jest brutalny, zarówno merytorycznie jak i wizualnie. To co obecnie jest normą, w 1988 roku musiało czytelnika szokować. Pojawiają się tu dosyć krwawe i śmiałe sceny, nie tylko z udziałem Obcych, a atmosfera bywa dosyć ciężka. Newt i Hicks (głównie Newt) pojawiają się co jakiś czas jako narratorzy, nie tylko bieżących wydarzeń, ale też wspomnień i przemyśleń.
Verheiden położył srogi nacisk na psychologiczny aspekt tego, co przeżywają bohaterowie, a przeżywają wiele. Ich narracja często dryfuje we wręcz filozoficzne rejony, a ich myśli opatrzone są odpowiednimi, surrealistycznymi obrazami. Pewne jest, że zarówno Newt, jak i Hicks, to ludzie na zawsze skrzywieni psychicznie, nie będący w stanie odnaleźć spokoju, nawet (o ile nie zwłaszcza) będąc z dala od Obcych.
Stoi to w jaskrawym kontraście z niemal sielankowym zakończeniem „Aliens”, które sugeruje, że wszystko się poukłada. Nic się nie poukładało i zarówno bohaterów, jak i czytelników czeka twarde zderzenie z rzeczywistością. Pod tym względem, „Outbreak” prezentuje nawet czarniejszy scenariusz niż zaskakująca śmierć Hicksa i Newt na początku filmu „Alien 3”.
W tej opowieści, jesteśmy niemal zmuszeni wejść bardzo głęboko w psychikę bohaterów, bardziej niż w jakimkolwiek momencie robi to „Aliens” Camerona (czy nawet „Alien” Scotta). To zupełnie nowe spojrzenie na znane nam postacie i dla niektórych czytelników, którzy liczą na powtórkę z „Decydującego Starcia”, „Outbreak” może okazać się zbyt męczącą lekturą.
Pod względem wizualnym komiks jest czarno-biały, ale jeśli chodzi o oceny dylematów moralnych i rozwoju postaci, to mamy tu pełną gamę kolorów. W filmie „Aliens”, podział na dobrych i złych był wyraźny, zaś tutaj rysy pojawiają się nawet na nieskazitelnych do tej pory obliczach głównych bohaterów.

                              

Bardzo ciekawie zostali również potraktowani Obcy. We wspomnianym już „Theory of Alien Propagation”, który pojawia się w tym zestawie jako integralna część „Outbreak”, otrzymujemy bardzo bogatą w treści teorię na temat życia Ksenomorfów. Nie zdradzę jaką, ale jest to coś pomiędzy wizją Camerona, a O’Bannona. Jak też wspomniałem, Obcy zostaje otoczony fanatycznym religijnym kultem, co jest wątkiem nowym i do dziś rzadko podejmowanym
w kontekście Ksenomorfów.

Pisząc „Outbreak”, Mark Verheiden inspirował się nie tylko filmami o Obcych. W komiksie pojawiają się nawiązania do „Łowcy Androidów” i poniekąd do „Planety Małp”.
Na pewno można jedno oddać scenarzyście – nie próbował on kopiować „Aliens”, ale stworzył swoją, bardzo mroczną wizję kontynuacji. Mimo to, można odnaleźć pewne drobne podobieństwa względem działa Jamesa Camerona – głównie katartyczny charakter powrotu na „planetę Obcych”, który staje się dla głównych bohaterów jedyną szansą na uwolnienie od wewnętrznych demonów.
Verheiden nie zapomina również o „Alien” Scotta. W komiksie pojawia się reprezentant rasy, którą znamy dzięki słynnemu Space Jockeyowi. Nie będę zdradzał szczegółów, ponieważ postać ta związana jest z pewnym istotnym zwrotem akcji, ale zadowoleni będą ci z Was, którzy mieli problem z zaakceptowaniem wizji zaprezentowanej w „Prometeuszu”.



Wspominałem wcześniej, że wydana w tym roku reedycja zawiera pierwotną wersję tego komiksu. Tak się składa, że po premierze „Alien 3” (który wyklucza wydarzenia zawarte w „Outbreak”), Dark Horse dokonało pewnych zmian przy kolejnych wydaniach. Główną modyfikacją była zmiana imion Newt i Hicksa, na Billie i Wilksa. Niektóre z post-Alien 3 wydań były też okrojone. Tym bardziej cieszy, że przywrócono komiks do oryginalnej postaci.

Co mogę napisać o stronie wizualnej? Rysunki Marka Nelsona są dosyć specyficzne. Z jednej strony wydają się być często lekko nonszalanckie, z drugiej potrafią być bardzo niepokojące, co doskonale koresponduje ze scenariuszem. Podobnie jak w przypadku opisywanego już przeze mnie komiksu „Newt’s Tale”, nie nastawiajcie się na podobieństwo postaci rysowanych przez Nelsona do aktorów z filmu. Brak tego podobieństwa z pewnością ułatwił później decyzję, aby Hicksa i Newt przekształcić w inne postaci. W tamtych czasach tak się rysowało. Fotorealistyczne ilustracje trafiały tylko na okładki. Na szczęście Obcy został zaprezentowany doskonale (zwłaszcza Królowa) i nie można się tutaj do niczego przyczepić. Tak jak napisałem, styl Marka Nelsona jest specyficzny i od Waszego gustu zależy, czy będzie Wam odpowiadał. Ja nie mam z nim problemu. Inną zaś sprawą jest kwestia braku koloru. Zabieg ten wpływa na podkreślenie diabelskiej atmosfery całego komiksu, surowa prezentacja zdecydowanie współgra ze scenariuszem. Może zdarzyć się jednak, że niektóre fragmenty będą dla Was mało czytelne, zwłaszcza kiedy akcja dzieje się w plenerze i wszystko (postacie, tło, itd.) wygląda identycznie, nie różniąc się nawet cieniowaniem. Z tego względu trudno czasami wyłapać perspektywę, albo dostrzec istotne elementy, które zlewają się z resztą. Nie jest to jednak plaga całego komiksu, po jakimś czasie oko przyzwyczaja się do minimalistycznej oprawy.

Kończąc opis „Outbreak” dodam jeszcze, że seria, ta miała dwie kontynuacje – „Nightmare Asylum” (oryginalnie wydane w ramach serii „Aliens” między sierpniem 1989 r., a majem 1990 r.) i „Earth War” (oryg. czerwiec – październik 1990 r.), które razem tworzą kompletną całość. Dlaczego zatem nie wydano w ramach rocznicy, całej historii? Podejrzewam, że wydawnictwo byłoby wtedy zbyt obszerne (i tak jest, biorąc pod uwagę grubość stron). Ponadto, każda z serii miała innego autora rysunków i jedynie Mark Verheiden stanowi dla nich wspólny mianownik.
Nie jest jednak tak, że „Outbreak” kończy się cliffhangerem. To opowieść, która sama w sobie jest kompletna i stanowi furtkę dla pozostałych dwóch.





Na otarcie łez otrzymujemy w ramach „Aliens 30th Anniversary: The Original Comics Series” inny rodzynek. Dołączona do zestawu historia pt.: „Lucky”, jest krótka i utrzymana w podobnym tonie, co danie główne. Opowiada o członku załogi statku kosmicznego, który został opanowany przez Obcych. Główny bohater (lub antybohater) stara się za wszelką cenę przeżyć, ale odkłada tylko nieuniknione. Komiks jest mikroskopijny, ale stanowi piękne dopełnienie współpracy ekipy Verheiden/Nelson/Schubert.

Jeżeli komuś jeszcze jest mało, Dark Horse dorzucili galerię szkiców Nelsona, oraz ilustracje z okładek oryginalnej serii.

Czas podsumować wszystko co składa się na istotę rocznicowej reedycji pierwszego komiksu o Obcych, który wyszedł ze stajni Dark Horse Comics. Samo „Outbreak” to dzieło legendarne wśród fanów historii obrazkowych z udziałem Ksenomorfów, i mimo że wielokrotnie już przedrukowywane, w końcu doczekało się naprawdę godnego wznowienia. Czy komiks się zestarzał? Myślę, że wbrew pozorom tak nie jest, zwłaszcza biorąc pod uwagę trwającą jeszcze modę na retro. Sama historia jest dosyć intensywna (zarówno jeśli chodzi o treść, jak i rysunki), ale nie wątpię, że znajdzie się wiele osób, które docenią takie ujęcie serii Alien. Dodatki w postaci „Theory of Alien Propagation” i „Lucky”, wstępy  i posłowia autorów oraz galeria szkiców, to prawdziwe wisienki na torcie. Sama forma wydania jest w istocie godna okazji z jakiej się ukazała. Duży rozmiar, twarda oprawa, czy grube kartki z czarnymi brzegami, to tylko kilka z niewątpliwych zalet „Aliens 30th Anniversary: The Original Comics Series”. Myślę, iż śmiało można stwierdzić, że otrzymaliśmy definitywne wydanie „Outbreak” i orbitujących przy nim mini-komiksów. Wydanie, które samo w sobie cieszy oko i pięknie wygląda na półce.

Na koniec pozostawiam kwestię dostępności tego wydania w Polsce. Otóż można je kupić, ale musicie przygotować się na wydatek rzędu 150+ zł. Warto szperać, bo ja swój egzemplarz (nowy, prosto z półki sklepowej) zakupiłem za o 1/3 mniejszą kwotę, ale z tego co widzę na stronach sklepów internetowych normą jest cena wyższa. Nie zmienia to faktu, że dla fanów rysowanych historii i Obcego, komiks „Aliens 30th Anniversary: The Original Comics Series” warty jest takiej sumy pieniędzy i nie wydaje mi się aby ktokolwiek był potem z zakupu niezadowolony.„Aliens 30th Anniversary: The Original Comics Series”

scenariusz: Mark Verheiden
rysunki: Mark A. Nelson
litery: Willie Schubert
okładka: Mark A. Nelson

Tekst pojawił się oryginalnie na stronie Alien Hive.

http://www.alienhive.pl/komiks-aliens-30th-anniversary/

piątek, 14 października 2016

Alien: Isolation – w kosmosie nikt nie usłyszy jak robisz w gacie.



Zdarza się, że czasami dostajemy coś wspaniałego i niezwykłego, ale tracimy to w głupi sposób. „Alien: Isolation” jest być może taką obrączką, która wpadła do muszli i niczego już z tym nie zrobimy.


Zdaję sobie sprawę, że na taki tekst jest już być może za późno, ale postanowiłem podzielić się z Wami pewnymi przemyśleniami. W ubiegłym roku, w listopadzie, udało mi się nareszcie ukończyć "Alien: Isolation" (podczas intensywnych dwóch tygodni grania). O tym jak wspaniała jest to gra będę pisał jeszcze wielokrotnie, zarówno na łamach Wieczorów z Obcym, jak i Alien Hive. Pamiętam jak bardzo wyczerpany się czułem kiedy kończyłem przygodę z Amandą Ripley (jakkolwiek to nie brzmi). Nie tylko psychicznie, ale niemal fizycznie. Gra zmaltretowała mnie do tego stopnia, że wróciłem do niej dopiero teraz (w celu ukończenia dodatków DLC). Pamiętam jak wielokrotnie musiałem robić sobie wymuszone przerwy, bo byłem już zbyt spięty (gdybym palił, to zapewne wykorzystywałbym te przerwy na papierosa). Często miałem wrażenie, że zaraz dostanę zawału jeżeli Obcy wyskoczy z szybu wentylacyjnego raz jeszcze. Potrafiłem ukrywać się w szafkach przez kilkanaście minut, bo byłem przekonany, że potwór jest obok i chwyci mnie jak tylko wypełznę z kryjówki. A androidy? Nawet nie będę o nich wspominał, bo na samą myśl jeży mi się włos na głowie. Przez ten niecały rok emocje trochę opadły, ale kiedy ponownie włączyłem "Alien: Isolation", by tym razem wysiedzieć swoje w szafkach znajdujących się na pokładzie Nostromo, to przypomniałem sobie dlaczego w swoim czasie gra była dla mnie tak intensywnym przeżyciem.

 

Nie wydaje mi się żebym kiedykolwiek tak się bał podczas grania w grę komputerową/konsolową. I to nie jest typ strachu, do którego przywykłem przy takich produkcjach jak "Resident Evil" 1-3, "Silent Hill", itd. W tamtych grach przerażały same potwory. Specyficzny suspens tych tytułów również odgrywał olbrzymią rolę i kiedy zombie wyskakiwał z szafy, serce mi stawało. Nie było jednak większego problemu żeby go ustrzelić. Zlikwidowanego zombie miało się z głowy na amen. Obcy w "Alien: Isolation" działa raczej na zasadzie Nemesisa z "Resident Evil 3", który pojawiał się nagle i nie dało się go pokonać, trzeba było ratować się ucieczką. Twórcy "A:I" dopieścili tego typu aspekty do perfekcji. Czy sam Obcy jest straszny? Jest, chociaż dla wieloletnich fanów widok Obcego to radosna chwila. Ksenomorf to nośnik pięknych wspomnień. Myślę, że przez gry takie jak "Aliens vs Predator", czy też "Colonial Marines", przywykliśmy trochę do tego, że takiego Obcego likwiduje się jedną serią z karabinu.

 

Pamiętam nieprzespane noce, które spędziłem w 2000 roku grając w "Aliens vs Predator". Myślę, że wielu z Was ma jeszcze w pamięci terror związany z przemieszczaniem się członkiem marines w ciemnym korytarzu i moment, w którym słyszeliśmy z oddali przeraźliwy pisk, bądź złowieszczy syk, który sygnalizował, że gdzieś tam czai się Obcy. Lub dziesięciu Obcych poruszających się z prędkością światła. Potem było strzelanie na oślep, bieganie w popłochu i podskakiwanie na krześle. Wspomnienia to piękne, ale "Alien: Isolation" na nowo zdefiniowało czym jest walka z Obcym w grze komputerowej.
Idealnie balansuje między ekscytacją i przyjemnością płynącą z gry, a psychicznym zmęczeniem i zniechęceniem. Wielokrotnie zresztą te emocje będą się ze sobą mieszały i będziemy czerpać czystą przyjemność z tego, że Isolation tak nami szarpie. Masochizm, czy dobra zabawa? Czy może jedno i drugie?

 

Ogrywane przeze mnie teraz DLC ("Crew Expandable" i "The Last Survivor"), są krótkie (po 20 minut na przejście każdej z nich), ale nie mniej emocjonujące. Nie możemy tu nawet zapisać stanu gry, obecne są tylko checkpointy, które działają jednak tylko wewnątrz pojedynczej rozgrywki (jeśli wyjdziemy z gry, to zaczynamy od nowa). Zwiedzanie Nostromo i spotkanie jego załogi, to coś czego do tej pory nie mogliśmy doświadczyć w takiej skali. Wszystkie elementy, które składają się na "Alien: Isolation" (wspaniała grafika, muzyka inspirowana dziełem Goldsmitha, specyficzna atmosfera wizji przyszłości z lat 70-tych) sprawiają, że ziścił mokry sen każdego fana filmu „Alien” (i nie tylko). Czegoś takiego jeszcze wcześniej nie było. Do czego zmierzam pisząc tę laurkę? Przecież wszyscy wiedzą, że to świetna gra? No, niestety nie wszyscy.

Recenzje "Alien:Isolation" były generalnie bardzo pozytywne (często bardziej niż bardzo), ale nie wszyscy chwalili tę grę, mimo że została obsypana branżowymi nagrodami i reprezentowała wszystko to czego zabrakło w kompletnie zniszczonym przez krytyków „Colonial Marines”.
Rzadko, ale zdarza się, że miewam ból dupy, o ból dupy recenzentów. Co sprawia, że takie IGN wlepia tej grze 5.9/10, a Gamespot marudzi, że jest zbyt wymagająca? Czego się tak naprawdę po niej oczekuje?

Jeden z pierwszych przytyków z brzegu - rzadkość występowania terminali do zapisu gry. Osobiście uważam to za coś pozytywnie frustrującego. Jeżeli rzeczywiście mamy poczuć jakąś immersję w tej grze, to tak to powinno wyglądać. Wiadomo, że to nie jest film i nie da się (przynajmniej za pierwszym razem, o ile w ogóle) przejść "Alien: Isolation" bez żadnej wpadki, ale jeśli już mamy mieć ten luksus, który umożliwia zachowanie stanu gry, to możliwość ta nie powinna być nadużywana. Czy rozgrywka byłaby równie emocjonująca gdyby terminale wisiały na ścianach za każdym zakrętem? Oczywiście, że nie. Ograniczone możliwości zachowania stanu gry powodują, że w strachu przed utratą kilkunastu (bądź kilkudziesięciu) minut stresującej tułaczki, dwa (lub dwadzieścia) razy zastanowimy się zanim wyleziemy z szafki, lub wparujemy wesoło do kolejnego pomieszczenia. Albo mamy się bać, albo równie dobrze możemy sobie włączyć "Symulator Ciągnika 2016".
Wiele razy rzucałem w koło przekleństwami, kiedy Obcy nadziewał mnie na ogon chwilę przed dotarciem do terminala, ale czy wspominam to teraz źle? Wręcz przeciwnie. Gracze (i jak widać branżowa prasa) rozleniwieni są powszechną modą na autosave, który uruchamia się po zrobieniu dwóch kroków, ale "A:I" to nie jest gra dla leniwych.
Sporo osób narzekało, że co chwilę trzeba zerkać na czujnik ruchu, a np. w takim "Aliens vs. Predator" ekranik czujnika był cały czas widoczny u dołu ekranu. Powtarzam, chcemy się bać, czy nie? Chcemy poczuć się jakbyśmy tam byli, czy nie? Jeżeli potrafimy chodzić po ulicy z nosami w smartfonach, to przemierzanie Sevastopola z czujnikiem też nie powinno być aż takim problemem.


 

Kolejnym skrytykowanym aspektem "Alien: Isolation" okazał się skromny wachlarz możliwości radzenia sobie z Obcym. No cóż, myślę, że twórcy bez problemu mogli dodać kilkanaście nowych broni oraz umożliwić graczom chowanie się nie tylko w szafkach, szybach wentylacyjnych i pod biurkiem, ale i, nie wiem, w wannie, w kartonowym pudle, lub w cieniu gigantycznego pluszowego kota Jonesa. Jednak chyba nie o to chodziło.
Warto się zastanowić, czy należy dodawać takie atrakcje tylko po to aby rozgrywka była bardziej różnorodna. Zazwyczaj tak jest, ale w przypadku "Alien: Isolation", nacisk został położony przede wszystkim na realizm. Jesteśmy na stacji kosmicznej Sevastopol, która nie została zaprojektowana jako plac zabaw do chowania się przez Obcym. Otoczenie jest surowe i jeśli mamy po raz setny schować się do szafki, to po raz setny chowamy się do szafki i nie ma zmiłuj. Oczywiście, można było pewnie coś dorzucić nie nadgryzając przy tym uczucia immersji, ale czy to jest powód aby drastycznie opuszczać tej grze ocenę? Wśród minusów pojawiały się jeszcze kwestie słabego dubbingu postaci oraz nijakość samych bohaterów. Czy tylko mnie wydaje się, że mocno wyolbrzymia się tutaj takie problemy (które są problemami jedynie z subiektywnego punktu widzenia)?
"Alien: Isolation" nie jest pozbawione wad i nie chcę nikomu wciskać, że mamy do czynienia z produkcją perfekcyjną, która każdego powinna zadowolić. Jeżeli jednak w grze przeważają dobre cechy, pod wieloma względami przełomowe rozwiązania i pieczołowicie przygotowany świat, to czy warto aż tak skupiać się na nieraz marginalnych błędach?
Czy warto pastwić się nad produkcją, w którą twórcy włożyli całe swoje serce i ogrom pracy (a nie odbębnili pańszczyznę w celach czysto zarobkowych, jak w przypadku niektórych innych gier z Ksenomorfami w roli głównej)?
Czy rzetelnie odtworzony klimat oryginalnego "Obcego", odważne wrzucenie gracza na głęboką wodę w świecie Ksenomorfów, możliwość przeżycia niezwykłej i bezkompromisowej przygody, równoważą się z tym, że save point jest kilkanaście metrów za daleko?
Podejrzewam, że wielu zwróci mi uwagę na to, że nie można również kompletnie przemilczeć wad produktu. Oczywiście, że nie, ale trzeba zachować pewien balans, w końcu np.: IGN jest wpływowym gigantem, dla którego piszą doświadczeni recenzenci, którzy wiedzą, że ich „5.9/10” może grze bardzo zaszkodzić. Wątpię żeby "Alien Isolation", było produkcją, której warto było ukręcać łeb w ten sposób. Idąc tym tropem należałoby uznać, że PC Gamer, którzy dali "Alien:Isolation" ocenę 93/100, to banda idiotów.
Dzieło Creative Assembly przetarło pewne szlaki, pokazało, że się da. To był pierwszy krok do tego aby Obcy powrócił na nasze monitory z klasą. Początki są trudne i nie można wyzbyć się błędów przy tak śmiałym projekcie. Taką odwagę warto jednak nagradzać, bo inaczej szybko wrócimy do bezpiecznych produkcji, w których Ksenomorfy będą padały jak muchy pod ostrzałem z kapiszonów.
Niestety ci którzy marudzili na "Alien: Isolation", wygrali. Gra sprzedała się w ilości ledwo przekraczającej 2 miliony egzemplarzy, która dla takiego wydawcy jak Sega nie jest wystarczająco wysoka. Mimo, że sama Sega otwarcie zapewniła, że to nie oznacza jeszcze wycofania się z produkcji tego typu w przyszłości, to uważam, że będziemy mieli olbrzymie szczęście jeśli kiedykolwiek doczekamy się sequela „Alien: Isolation” (lub jakiejkolwiek gry z Obcym na takim poziomie). Gdyby tak się stało, otrzymalibyśmy zapewne wspaniałą grę, która z pewnością rozwinęłaby możliwości jakie daje część pierwsza, a doświadczeni powołaniem jej do życia twórcy zadbaliby o to, aby uniknąć pewnych błędów. Niestety, nie zanosi się, aby "Alien: Isolation 2" dostało zielone światło od wydawcy (mimo szczerych chęci Creative Assembly).
Tak to jest. Czekamy na coś nowego, innego, odważnego, a kiedy to dostajemy, traktujemy lekceważąco nie potrafiąc docenić ogromu dobrego, które to coś nam oferuje. Mamy złotą obrączkę, a ona wpada nam do kibla. Brawo my.