niedziela, 26 listopada 2017

Obce dźwięki - soundtrack Jeda Kurzela do filmu "Alien: Covenant"

 
Muzyka od zawsze była szalenie istotnym elementem filmów z serii Alien. Los chciał, że do każdej części angażowano innego kompozytora, ale zmiany na tym stanowisku pomagały uwypuklić różnice w charakterze samych filmów. Przy okazji Alien: Covenant, Ridley Scott był wierny tej tradycji, ale z przypadku. Harry Gregson-Williams, autor części muzyki do “Prometeusza” (głównym kompozytorem był Marc Streitenfeld) miał powrócić, ale ostatecznie wycofał się z projektu zrzucając winę na inne zobowiązania i brak zgodności co do wizji twórczej. Ostatecznie zadanie zostało powierzone australijskiemu kompozytorowi Jedowi Kurzelowi.
Kurzel to ciekawa postać. W przeciwieństwie do Gregsona-Williamsa (i większości jego poprzedników), nie jest on kompozytorem-dyrygentem, ale wokalistą i gitarzystą oraz autorem piosenek w zespole The Mess Hall. Jego kompozytorskie CV nie jest zbyt okazałe, ale przez ostatnie lata Kurzel uczestniczył w produkcji kilku większych tytułów, takich jak np. Makbet (w reżyserii jego brata Justina Kurzela) oraz Assassin’s Creed (co ciekawe, w każdym z tych filmów gra Michael Fassbender).
Zapoznając się z jego muzyką do filmu Alien: Covenant, od razu można wyczuć pewien powiew świeżości. O ile Marc Streitenfeld i Harry Gregson-Williams zaprezentowali w „Prometeuszu”, o wiele bardziej klasyczny hollywoodzki score, tak w „Przymierzu” mamy do czynienia z czymś bardziej współczesnym.
 
Główny motyw filmu „Alien Covenant” słyszymy już w pierwszym utworze „Incubation” (powraca również we fragmentach „Neutrino Blast”, „Spores”, czy „The Med Bay”). To krótka i dosyć minimalistyczna kompozycja, niemal jingiel. Kurzel łączy tu ze sobą elementy elektroniki i przetworzonej gitary. Nie jest to typowy „main theme” do jakich jesteśmy w „Obcym” przyzwyczajeni, ale brzmi niepokojąco i zapada w pamięć, a więc spełnia swoją rolę.
Następnie zostajemy zalani znajomymi dźwiękami. Prawdopodobnie na prośbę Scotta, Kurzel wziął na warsztat fragmenty motywów Jerry’ego Goldsmitha z oryginalnego „Obcego” z 1979 r. Kompozytor użył ich dosyć dosłownie, co ostatecznie zadziała na jego niekorzyść.
Nawiązania do pierwszego „Obcego” pojawią się jeszcze w utworach „Planet 4” i „Salis” gdzie Kurzel na zmianę cytuje i próbuje udawać Goldsmitha. To właśnie te fragmenty najbardziej wbiją nam się w uszy podczas oglądania filmu. Co nas czeka dalej?
 
Dalej, jest bardzo różnorodnie i odnoszę wrażenie, że Jed Kurzel nie mógł się zdecydować na jeden środek wyrazu, dlatego eksperymentował ze wszystkim, co się dało. Otrzymujemy zatem np. skromne motywy zagrane na pianinie (w „A Cabin on The Lake” i „Chest Burster”), które przywodzą na myśl echa tego typu miniaturek autorstwa Vangelisa do filmu „Blade Runner” (ale to bardzo dalekie skojarzenie). Kurzel robi też użytek z orkiestry, czasami operując nią jako tłem („Launcher Landing”, „Dead Civilization”), ale nieraz w pełni wykorzystując jej potencjał, zwłaszcza w kompozycji „Cargo Lift” (która, z wyraźnymi wschodnimi wpływami, przywodzi na myśl poprzednie dzieło kompozytora – „Assassin’s Creed”) oraz „Terraforming Bay”, które utrzymuje napięcie właściwe ilustrowanej scenie. Pojawia się też kilka nawiązań do innych filmów z serii „Alien”, trudno powiedzieć, czy to nawiązania świadome, czy przypadkowe (nie wierzę w to drugie). Pamiętacie słynną kompozycję „AdagioElliota Goldenthala, która w „Alien 3” stanowiła tło dla sceny, w której Ripley skacze do kotła? Kurzel, krótko ale bardzo wyraźnie cytuje tamten utwór na początku „Lonely Perfection”. Tutaj również możemy odnaleźć dźwiękotwórcze, ostre wejścia skrzypiec, które budzą jednoznaczne skojarzenie z tego typu zabiegami użytymi w „Aliens” przez Jamesa Hornera. Całość wydania „płytowego” kończy „Alien Covenant Theme”, czyli kolejna wariacja na temat Goldsmitha.
 
Soundtrack „Alien: Covenant”, mimo że brzmi świeżo (ciekawie łącząc ze sobą elektronikę, muzykę eksperymentalną i udział orkiestry) nie jest zbyt oryginalny, podobnie zresztą jak poprzednie dzieło Kurzela do „Assassins Creed”. Jedyny motyw, który zapamiętacie, to motyw główny, oraz wszelkie cytaty z kompozycji Jerry’ego Goldsmitha. Reszta ma momentami charakter wręcz opisowy, wprowadzając widza (bardziej niż słuchacza) w konkretny stan, który koresponduje z tym, co dzieje się na ekranie. I tu dochodzimy do sedna sprawy – jak ta muzyka sprawdza się w filmie?
Po seansie będzie Wam się zdawało, że prawie jej nie było (podobnie jak w oryginalnym „Obcym” z 1979 r.). Główny motyw, cytaty z Goldsmitha (oraz muzyki klasycznej), a reszta? Reszta tam jest, ale często płynie zepchnięta na daleki plan. To taka muzyka, którą bardziej odczuwamy niż słyszymy. Różnica stałaby się bardziej klarowna gdyby ją ze scen wyciąć i dokonać wtedy porównania. Zresztą, jest ona czasami bardzo cicha i nie wychodzi na bliższy plan tak jak to miało miejsce w „Aliens” Camerona. Oczywiście, nieraz zdarzy się, że proponowane przez Kurzela kompozycje będą brzmieć tak generycznie, że po prostu „przelecą” nam koło ucha. Niestety tak będzie często.
 
Dla przeciętnego słuchacza, a nawet miłośnika muzyki filmowej, soundtrack “Obcy: Przymierze” może okazać się zbyt chaotyczny, niejednolity i przede wszystkim mało oryginalny, o ile nie mówiąc wprost – nudny. Przychylniej odniosą się do tego dzieła fani np. drone, czy dark ambientu, którzy cenią sobie dźwięk sam w sobie jako narzędzie ilustrujące atmosferę, bez użycia konkretnych melodii, czy bardziej tradycyjnych zabiegów muzycznych. Nie jest to dzieło wybitne, raczej poprawne z zadatkami na dobre (co niestety nie zostało w pełni zrealizowane). Kurzel musi jeszcze sporo popracować, aby można było go stawiać w jednym szeregu z Goldsmithem, Hornerem i Goldenthalem, czy nawet Johnem Frizzellem.
Duży plus ode mnie za świeże podejście do tematu, ciekawe instrumentarium i odwagę. Niestety, w ostatecznym rozrachunku, to trochę za mało.

Recenzja pojawiła się oryginalnie na stronie Alien Hive.

https://alienhive.pl/obcy-przymierze-soundtrack/

czwartek, 27 października 2016

Aliens 30th Anniversary: The Original Comics Series



26. kwietnia 2016 r. odbył się „Alien Day”, który miał za zadanie uświetnić 30-tą rocznicę premiery filmu Jamesa Camerona pt.: „Aliens”. Celebracji, w ramach której legendarny film (jak i jego poprzednik w reżyserii Ridleya Scotta) powrócił na duże ekrany, towarzyszyły różnego rodzaju wydarzenia, głównie o charakterze komercyjnym. Specjalnie na tę okazję do sprzedaży były przygotowane gry, figurki, koszulki, obuwie, itd. Nie zabrakło również komiksów. Legendarny (zwłaszcza w kontekście serii „Alien”) wydawca Dark Horse Comics postanowił świętować „Alien Day” reedycją pierwszej, wydanej przez siebie, serii komiksów o Obcych. Był to doskonały pomysł i rad jestem, że został zrealizowany. Dzięki temu otrzymaliśmy jedno z najciekawszych komiksowych wznowień ostatnich lat.
Rocznicowe wydanie zostało ochrzczone tytułem Aliens 30th Anniversary: The Original Comics Series” i zawarło serię, znaną obecnie pod tytułem 
Outbreak” (pierwotnie wydana jako „Aliens”), która ukazała się oryginalnie między czerwcami 1988 i 89 r..


W zgodzie z innymi tego typu wydaniami zbiorczymi dołączono również pokrewne komiksy, w tym wypadku „Alien – Short Story: Theory of Alien Propagation” (oryg. listopad 1988 r., w ramach „Dark Horse Presents”) wklejone bezpośrednio w „Outbreak” oraz „Lucky” (oryg. wrzesień 1996 r., w ramach „A Decade of Dark Horse”), który stanowi efekt zjednania się całej ekipy odpowiedzialnej za „Outbreak”.  Całość ma trochę większy niż zwykle rozmiar (8 x 12 cm), twardą oprawę i czarne brzegi stron (co robi spore wrażenie). Zebrane komiksy zaprezentowane są w czerni i bieli, tak jak były wydane oryginalnie (pierwotnie kolorowy „Lucky” został przerobiony, aby utrzymać płynność stylistyczną reedycji). Zawarta w tym zestawie wersja „Outbreak”, to nieokrojona i niezmieniona wersja oryginalna, o czym więcej napiszę później. Rocznicowa reedycja zawiera też wstęp i posłowie autorów: Marka Verheidena (scenariusz) i Marka A. Nelsona (rysunek).

Z jakim komiksem mamy zatem do czynienia? Jaka jest opowiedziana w nim historia oraz jak została przedstawiona wizualnie? Czy komiks zestarzał się przez te 28 lat?

                                 



Outbreak”, to bezpośrednia kontynuacja „Aliens” Camerona, i co w tym wypadku istotne, jedyna historia jaka powstała w momencie, kiedy oficjalnej kontynuacji jeszcze nie było. Autorzy podeszli do tematu odważnie.
Opowieść zaczyna się 10 lat po wydarzeniach z „Aliens”. Po powrocie na Ziemię, drogi postaci, ocalałych z wydarzeń na planecie Acheron, rozeszły się w owitych mgłą tajemnicy okolicznościach.
Dwayne Hicks (teraz już Sierżant, a nie Kapral), bez powodzenia próbował ponownie zaadaptować się do społeczeństwa. Spędził wiele miesięcy w szpitalu gdzie opatrywano ranę, która powstała na jego twarzy po kontakcie ze żrącą krwią Obcego. Z tego też powodu, Hicks wywołuje u otaczających go ludzi wstręt i strach przed zakażeniem, co wpędza go w depresję i alkoholizm.
W tym czasie
Newt zostaje umieszczona w zakładzie dla obłąkanych, w którym lekarze bez skutku próbują wyleczyć ją z paranoi wywołanej powtarzającymi się koszmarami związanymi z Obcymi.
O
Ellen Ripley (która nie pojawia się w tym komiksie) nie wiadomo nic poza tym, że jej losy również nie potoczyły się w zbyt kolorowy sposób.

Jak widzicie, „Aliens” nie ma tutaj happy endu dla naszych bohaterów. Ucieczka przed Obcymi otworzyła tylko przed nimi świat traumy i niezrozumienia.
Kiedy odkryta zostaje „rodzinna” planeta Obcych, zaślepiony do nich nienawiścią Hicks godzi się wziąć udział w ekspedycji mającej na celu przechwycenie (!!) jaj i zniszczenie gniazda.
Przed odlotem, odwiedza on w szpitalu Newt, która wyjawia mu, że lekarze zrobili z jej życia piekło i w obliczu wielu bezskutecznych terapii, chcą operacyjnie wymazać jej pamięć. Błaga również, aby zabrał ją ze sobą. Hicks decyduje się uwolnić Newt z ośrodka i razem opuszczają Ziemię w towarzystwie grupy marines. Ich śladem podąża inny statek z bardzo niebezpieczną załogą. W tym czasie, Obcy odbywa podróż na naszą planetę, oczywiście zakamuflowany w ciele „zapłodnionego” człowieka. Narodzony stwór (który okazuje się być Królową) przechodzi w ręce korporacji naukowej, która rozpoczyna masową „produkcję” istot. Wszystko wymyka się spod kontroli kiedy korporacja zostaje zaatakowana przez ludzi, których kult religijny stawia Ksenomorfa w pozycji boga. Tutaj przerwę ponieważ nie chcę zdradzać zbyt wiele, a kolejne wydarzenia są bogate w niespodzianki.



Jak zatem zrealizowano powyższy scenariusz? Komiks jest brutalny, zarówno merytorycznie jak i wizualnie. To co obecnie jest normą, w 1988 roku musiało czytelnika szokować. Pojawiają się tu dosyć krwawe i śmiałe sceny, nie tylko z udziałem Obcych, a atmosfera bywa dosyć ciężka. Newt i Hicks (głównie Newt) pojawiają się co jakiś czas jako narratorzy, nie tylko bieżących wydarzeń, ale też wspomnień i przemyśleń.
Verheiden położył srogi nacisk na psychologiczny aspekt tego, co przeżywają bohaterowie, a przeżywają wiele. Ich narracja często dryfuje we wręcz filozoficzne rejony, a ich myśli opatrzone są odpowiednimi, surrealistycznymi obrazami. Pewne jest, że zarówno Newt, jak i Hicks, to ludzie na zawsze skrzywieni psychicznie, nie będący w stanie odnaleźć spokoju, nawet (o ile nie zwłaszcza) będąc z dala od Obcych.
Stoi to w jaskrawym kontraście z niemal sielankowym zakończeniem „Aliens”, które sugeruje, że wszystko się poukłada. Nic się nie poukładało i zarówno bohaterów, jak i czytelników czeka twarde zderzenie z rzeczywistością. Pod tym względem, „Outbreak” prezentuje nawet czarniejszy scenariusz niż zaskakująca śmierć Hicksa i Newt na początku filmu „Alien 3”.
W tej opowieści, jesteśmy niemal zmuszeni wejść bardzo głęboko w psychikę bohaterów, bardziej niż w jakimkolwiek momencie robi to „Aliens” Camerona (czy nawet „Alien” Scotta). To zupełnie nowe spojrzenie na znane nam postacie i dla niektórych czytelników, którzy liczą na powtórkę z „Decydującego Starcia”, „Outbreak” może okazać się zbyt męczącą lekturą.
Pod względem wizualnym komiks jest czarno-biały, ale jeśli chodzi o oceny dylematów moralnych i rozwoju postaci, to mamy tu pełną gamę kolorów. W filmie „Aliens”, podział na dobrych i złych był wyraźny, zaś tutaj rysy pojawiają się nawet na nieskazitelnych do tej pory obliczach głównych bohaterów.

                              

Bardzo ciekawie zostali również potraktowani Obcy. We wspomnianym już „Theory of Alien Propagation”, który pojawia się w tym zestawie jako integralna część „Outbreak”, otrzymujemy bardzo bogatą w treści teorię na temat życia Ksenomorfów. Nie zdradzę jaką, ale jest to coś pomiędzy wizją Camerona, a O’Bannona. Jak też wspomniałem, Obcy zostaje otoczony fanatycznym religijnym kultem, co jest wątkiem nowym i do dziś rzadko podejmowanym
w kontekście Ksenomorfów.

Pisząc „Outbreak”, Mark Verheiden inspirował się nie tylko filmami o Obcych. W komiksie pojawiają się nawiązania do „Łowcy Androidów” i poniekąd do „Planety Małp”.
Na pewno można jedno oddać scenarzyście – nie próbował on kopiować „Aliens”, ale stworzył swoją, bardzo mroczną wizję kontynuacji. Mimo to, można odnaleźć pewne drobne podobieństwa względem działa Jamesa Camerona – głównie katartyczny charakter powrotu na „planetę Obcych”, który staje się dla głównych bohaterów jedyną szansą na uwolnienie od wewnętrznych demonów.
Verheiden nie zapomina również o „Alien” Scotta. W komiksie pojawia się reprezentant rasy, którą znamy dzięki słynnemu Space Jockeyowi. Nie będę zdradzał szczegółów, ponieważ postać ta związana jest z pewnym istotnym zwrotem akcji, ale zadowoleni będą ci z Was, którzy mieli problem z zaakceptowaniem wizji zaprezentowanej w „Prometeuszu”.



Wspominałem wcześniej, że wydana w tym roku reedycja zawiera pierwotną wersję tego komiksu. Tak się składa, że po premierze „Alien 3” (który wyklucza wydarzenia zawarte w „Outbreak”), Dark Horse dokonało pewnych zmian przy kolejnych wydaniach. Główną modyfikacją była zmiana imion Newt i Hicksa, na Billie i Wilksa. Niektóre z post-Alien 3 wydań były też okrojone. Tym bardziej cieszy, że przywrócono komiks do oryginalnej postaci.

Co mogę napisać o stronie wizualnej? Rysunki Marka Nelsona są dosyć specyficzne. Z jednej strony wydają się być często lekko nonszalanckie, z drugiej potrafią być bardzo niepokojące, co doskonale koresponduje ze scenariuszem. Podobnie jak w przypadku opisywanego już przeze mnie komiksu „Newt’s Tale”, nie nastawiajcie się na podobieństwo postaci rysowanych przez Nelsona do aktorów z filmu. Brak tego podobieństwa z pewnością ułatwił później decyzję, aby Hicksa i Newt przekształcić w inne postaci. W tamtych czasach tak się rysowało. Fotorealistyczne ilustracje trafiały tylko na okładki. Na szczęście Obcy został zaprezentowany doskonale (zwłaszcza Królowa) i nie można się tutaj do niczego przyczepić. Tak jak napisałem, styl Marka Nelsona jest specyficzny i od Waszego gustu zależy, czy będzie Wam odpowiadał. Ja nie mam z nim problemu. Inną zaś sprawą jest kwestia braku koloru. Zabieg ten wpływa na podkreślenie diabelskiej atmosfery całego komiksu, surowa prezentacja zdecydowanie współgra ze scenariuszem. Może zdarzyć się jednak, że niektóre fragmenty będą dla Was mało czytelne, zwłaszcza kiedy akcja dzieje się w plenerze i wszystko (postacie, tło, itd.) wygląda identycznie, nie różniąc się nawet cieniowaniem. Z tego względu trudno czasami wyłapać perspektywę, albo dostrzec istotne elementy, które zlewają się z resztą. Nie jest to jednak plaga całego komiksu, po jakimś czasie oko przyzwyczaja się do minimalistycznej oprawy.

Kończąc opis „Outbreak” dodam jeszcze, że seria, ta miała dwie kontynuacje – „Nightmare Asylum” (oryginalnie wydane w ramach serii „Aliens” między sierpniem 1989 r., a majem 1990 r.) i „Earth War” (oryg. czerwiec – październik 1990 r.), które razem tworzą kompletną całość. Dlaczego zatem nie wydano w ramach rocznicy, całej historii? Podejrzewam, że wydawnictwo byłoby wtedy zbyt obszerne (i tak jest, biorąc pod uwagę grubość stron). Ponadto, każda z serii miała innego autora rysunków i jedynie Mark Verheiden stanowi dla nich wspólny mianownik.
Nie jest jednak tak, że „Outbreak” kończy się cliffhangerem. To opowieść, która sama w sobie jest kompletna i stanowi furtkę dla pozostałych dwóch.





Na otarcie łez otrzymujemy w ramach „Aliens 30th Anniversary: The Original Comics Series” inny rodzynek. Dołączona do zestawu historia pt.: „Lucky”, jest krótka i utrzymana w podobnym tonie, co danie główne. Opowiada o członku załogi statku kosmicznego, który został opanowany przez Obcych. Główny bohater (lub antybohater) stara się za wszelką cenę przeżyć, ale odkłada tylko nieuniknione. Komiks jest mikroskopijny, ale stanowi piękne dopełnienie współpracy ekipy Verheiden/Nelson/Schubert.

Jeżeli komuś jeszcze jest mało, Dark Horse dorzucili galerię szkiców Nelsona, oraz ilustracje z okładek oryginalnej serii.

Czas podsumować wszystko co składa się na istotę rocznicowej reedycji pierwszego komiksu o Obcych, który wyszedł ze stajni Dark Horse Comics. Samo „Outbreak” to dzieło legendarne wśród fanów historii obrazkowych z udziałem Ksenomorfów, i mimo że wielokrotnie już przedrukowywane, w końcu doczekało się naprawdę godnego wznowienia. Czy komiks się zestarzał? Myślę, że wbrew pozorom tak nie jest, zwłaszcza biorąc pod uwagę trwającą jeszcze modę na retro. Sama historia jest dosyć intensywna (zarówno jeśli chodzi o treść, jak i rysunki), ale nie wątpię, że znajdzie się wiele osób, które docenią takie ujęcie serii Alien. Dodatki w postaci „Theory of Alien Propagation” i „Lucky”, wstępy  i posłowia autorów oraz galeria szkiców, to prawdziwe wisienki na torcie. Sama forma wydania jest w istocie godna okazji z jakiej się ukazała. Duży rozmiar, twarda oprawa, czy grube kartki z czarnymi brzegami, to tylko kilka z niewątpliwych zalet „Aliens 30th Anniversary: The Original Comics Series”. Myślę, iż śmiało można stwierdzić, że otrzymaliśmy definitywne wydanie „Outbreak” i orbitujących przy nim mini-komiksów. Wydanie, które samo w sobie cieszy oko i pięknie wygląda na półce.

Na koniec pozostawiam kwestię dostępności tego wydania w Polsce. Otóż można je kupić, ale musicie przygotować się na wydatek rzędu 150+ zł. Warto szperać, bo ja swój egzemplarz (nowy, prosto z półki sklepowej) zakupiłem za o 1/3 mniejszą kwotę, ale z tego co widzę na stronach sklepów internetowych normą jest cena wyższa. Nie zmienia to faktu, że dla fanów rysowanych historii i Obcego, komiks „Aliens 30th Anniversary: The Original Comics Series” warty jest takiej sumy pieniędzy i nie wydaje mi się aby ktokolwiek był potem z zakupu niezadowolony.„Aliens 30th Anniversary: The Original Comics Series”

scenariusz: Mark Verheiden
rysunki: Mark A. Nelson
litery: Willie Schubert
okładka: Mark A. Nelson

Tekst pojawił się oryginalnie na stronie Alien Hive.

http://www.alienhive.pl/komiks-aliens-30th-anniversary/

piątek, 14 października 2016

Alien: Isolation – w kosmosie nikt nie usłyszy jak robisz w gacie.



Zdarza się, że czasami dostajemy coś wspaniałego i niezwykłego, ale tracimy to w głupi sposób. „Alien: Isolation” jest być może taką obrączką, która wpadła do muszli i niczego już z tym nie zrobimy.


Zdaję sobie sprawę, że na taki tekst jest już być może za późno, ale postanowiłem podzielić się z Wami pewnymi przemyśleniami. W ubiegłym roku, w listopadzie, udało mi się nareszcie ukończyć "Alien: Isolation" (podczas intensywnych dwóch tygodni grania). O tym jak wspaniała jest to gra będę pisał jeszcze wielokrotnie, zarówno na łamach Wieczorów z Obcym, jak i Alien Hive. Pamiętam jak bardzo wyczerpany się czułem kiedy kończyłem przygodę z Amandą Ripley (jakkolwiek to nie brzmi). Nie tylko psychicznie, ale niemal fizycznie. Gra zmaltretowała mnie do tego stopnia, że wróciłem do niej dopiero teraz (w celu ukończenia dodatków DLC). Pamiętam jak wielokrotnie musiałem robić sobie wymuszone przerwy, bo byłem już zbyt spięty (gdybym palił, to zapewne wykorzystywałbym te przerwy na papierosa). Często miałem wrażenie, że zaraz dostanę zawału jeżeli Obcy wyskoczy z szybu wentylacyjnego raz jeszcze. Potrafiłem ukrywać się w szafkach przez kilkanaście minut, bo byłem przekonany, że potwór jest obok i chwyci mnie jak tylko wypełznę z kryjówki. A androidy? Nawet nie będę o nich wspominał, bo na samą myśl jeży mi się włos na głowie. Przez ten niecały rok emocje trochę opadły, ale kiedy ponownie włączyłem "Alien: Isolation", by tym razem wysiedzieć swoje w szafkach znajdujących się na pokładzie Nostromo, to przypomniałem sobie dlaczego w swoim czasie gra była dla mnie tak intensywnym przeżyciem.

 

Nie wydaje mi się żebym kiedykolwiek tak się bał podczas grania w grę komputerową/konsolową. I to nie jest typ strachu, do którego przywykłem przy takich produkcjach jak "Resident Evil" 1-3, "Silent Hill", itd. W tamtych grach przerażały same potwory. Specyficzny suspens tych tytułów również odgrywał olbrzymią rolę i kiedy zombie wyskakiwał z szafy, serce mi stawało. Nie było jednak większego problemu żeby go ustrzelić. Zlikwidowanego zombie miało się z głowy na amen. Obcy w "Alien: Isolation" działa raczej na zasadzie Nemesisa z "Resident Evil 3", który pojawiał się nagle i nie dało się go pokonać, trzeba było ratować się ucieczką. Twórcy "A:I" dopieścili tego typu aspekty do perfekcji. Czy sam Obcy jest straszny? Jest, chociaż dla wieloletnich fanów widok Obcego to radosna chwila. Ksenomorf to nośnik pięknych wspomnień. Myślę, że przez gry takie jak "Aliens vs Predator", czy też "Colonial Marines", przywykliśmy trochę do tego, że takiego Obcego likwiduje się jedną serią z karabinu.

 

Pamiętam nieprzespane noce, które spędziłem w 2000 roku grając w "Aliens vs Predator". Myślę, że wielu z Was ma jeszcze w pamięci terror związany z przemieszczaniem się członkiem marines w ciemnym korytarzu i moment, w którym słyszeliśmy z oddali przeraźliwy pisk, bądź złowieszczy syk, który sygnalizował, że gdzieś tam czai się Obcy. Lub dziesięciu Obcych poruszających się z prędkością światła. Potem było strzelanie na oślep, bieganie w popłochu i podskakiwanie na krześle. Wspomnienia to piękne, ale "Alien: Isolation" na nowo zdefiniowało czym jest walka z Obcym w grze komputerowej.
Idealnie balansuje między ekscytacją i przyjemnością płynącą z gry, a psychicznym zmęczeniem i zniechęceniem. Wielokrotnie zresztą te emocje będą się ze sobą mieszały i będziemy czerpać czystą przyjemność z tego, że Isolation tak nami szarpie. Masochizm, czy dobra zabawa? Czy może jedno i drugie?

 

Ogrywane przeze mnie teraz DLC ("Crew Expandable" i "The Last Survivor"), są krótkie (po 20 minut na przejście każdej z nich), ale nie mniej emocjonujące. Nie możemy tu nawet zapisać stanu gry, obecne są tylko checkpointy, które działają jednak tylko wewnątrz pojedynczej rozgrywki (jeśli wyjdziemy z gry, to zaczynamy od nowa). Zwiedzanie Nostromo i spotkanie jego załogi, to coś czego do tej pory nie mogliśmy doświadczyć w takiej skali. Wszystkie elementy, które składają się na "Alien: Isolation" (wspaniała grafika, muzyka inspirowana dziełem Goldsmitha, specyficzna atmosfera wizji przyszłości z lat 70-tych) sprawiają, że ziścił mokry sen każdego fana filmu „Alien” (i nie tylko). Czegoś takiego jeszcze wcześniej nie było. Do czego zmierzam pisząc tę laurkę? Przecież wszyscy wiedzą, że to świetna gra? No, niestety nie wszyscy.

Recenzje "Alien:Isolation" były generalnie bardzo pozytywne (często bardziej niż bardzo), ale nie wszyscy chwalili tę grę, mimo że została obsypana branżowymi nagrodami i reprezentowała wszystko to czego zabrakło w kompletnie zniszczonym przez krytyków „Colonial Marines”.
Rzadko, ale zdarza się, że miewam ból dupy, o ból dupy recenzentów. Co sprawia, że takie IGN wlepia tej grze 5.9/10, a Gamespot marudzi, że jest zbyt wymagająca? Czego się tak naprawdę po niej oczekuje?

Jeden z pierwszych przytyków z brzegu - rzadkość występowania terminali do zapisu gry. Osobiście uważam to za coś pozytywnie frustrującego. Jeżeli rzeczywiście mamy poczuć jakąś immersję w tej grze, to tak to powinno wyglądać. Wiadomo, że to nie jest film i nie da się (przynajmniej za pierwszym razem, o ile w ogóle) przejść "Alien: Isolation" bez żadnej wpadki, ale jeśli już mamy mieć ten luksus, który umożliwia zachowanie stanu gry, to możliwość ta nie powinna być nadużywana. Czy rozgrywka byłaby równie emocjonująca gdyby terminale wisiały na ścianach za każdym zakrętem? Oczywiście, że nie. Ograniczone możliwości zachowania stanu gry powodują, że w strachu przed utratą kilkunastu (bądź kilkudziesięciu) minut stresującej tułaczki, dwa (lub dwadzieścia) razy zastanowimy się zanim wyleziemy z szafki, lub wparujemy wesoło do kolejnego pomieszczenia. Albo mamy się bać, albo równie dobrze możemy sobie włączyć "Symulator Ciągnika 2016".
Wiele razy rzucałem w koło przekleństwami, kiedy Obcy nadziewał mnie na ogon chwilę przed dotarciem do terminala, ale czy wspominam to teraz źle? Wręcz przeciwnie. Gracze (i jak widać branżowa prasa) rozleniwieni są powszechną modą na autosave, który uruchamia się po zrobieniu dwóch kroków, ale "A:I" to nie jest gra dla leniwych.
Sporo osób narzekało, że co chwilę trzeba zerkać na czujnik ruchu, a np. w takim "Aliens vs. Predator" ekranik czujnika był cały czas widoczny u dołu ekranu. Powtarzam, chcemy się bać, czy nie? Chcemy poczuć się jakbyśmy tam byli, czy nie? Jeżeli potrafimy chodzić po ulicy z nosami w smartfonach, to przemierzanie Sevastopola z czujnikiem też nie powinno być aż takim problemem.


 

Kolejnym skrytykowanym aspektem "Alien: Isolation" okazał się skromny wachlarz możliwości radzenia sobie z Obcym. No cóż, myślę, że twórcy bez problemu mogli dodać kilkanaście nowych broni oraz umożliwić graczom chowanie się nie tylko w szafkach, szybach wentylacyjnych i pod biurkiem, ale i, nie wiem, w wannie, w kartonowym pudle, lub w cieniu gigantycznego pluszowego kota Jonesa. Jednak chyba nie o to chodziło.
Warto się zastanowić, czy należy dodawać takie atrakcje tylko po to aby rozgrywka była bardziej różnorodna. Zazwyczaj tak jest, ale w przypadku "Alien: Isolation", nacisk został położony przede wszystkim na realizm. Jesteśmy na stacji kosmicznej Sevastopol, która nie została zaprojektowana jako plac zabaw do chowania się przez Obcym. Otoczenie jest surowe i jeśli mamy po raz setny schować się do szafki, to po raz setny chowamy się do szafki i nie ma zmiłuj. Oczywiście, można było pewnie coś dorzucić nie nadgryzając przy tym uczucia immersji, ale czy to jest powód aby drastycznie opuszczać tej grze ocenę? Wśród minusów pojawiały się jeszcze kwestie słabego dubbingu postaci oraz nijakość samych bohaterów. Czy tylko mnie wydaje się, że mocno wyolbrzymia się tutaj takie problemy (które są problemami jedynie z subiektywnego punktu widzenia)?
"Alien: Isolation" nie jest pozbawione wad i nie chcę nikomu wciskać, że mamy do czynienia z produkcją perfekcyjną, która każdego powinna zadowolić. Jeżeli jednak w grze przeważają dobre cechy, pod wieloma względami przełomowe rozwiązania i pieczołowicie przygotowany świat, to czy warto aż tak skupiać się na nieraz marginalnych błędach?
Czy warto pastwić się nad produkcją, w którą twórcy włożyli całe swoje serce i ogrom pracy (a nie odbębnili pańszczyznę w celach czysto zarobkowych, jak w przypadku niektórych innych gier z Ksenomorfami w roli głównej)?
Czy rzetelnie odtworzony klimat oryginalnego "Obcego", odważne wrzucenie gracza na głęboką wodę w świecie Ksenomorfów, możliwość przeżycia niezwykłej i bezkompromisowej przygody, równoważą się z tym, że save point jest kilkanaście metrów za daleko?
Podejrzewam, że wielu zwróci mi uwagę na to, że nie można również kompletnie przemilczeć wad produktu. Oczywiście, że nie, ale trzeba zachować pewien balans, w końcu np.: IGN jest wpływowym gigantem, dla którego piszą doświadczeni recenzenci, którzy wiedzą, że ich „5.9/10” może grze bardzo zaszkodzić. Wątpię żeby "Alien Isolation", było produkcją, której warto było ukręcać łeb w ten sposób. Idąc tym tropem należałoby uznać, że PC Gamer, którzy dali "Alien:Isolation" ocenę 93/100, to banda idiotów.
Dzieło Creative Assembly przetarło pewne szlaki, pokazało, że się da. To był pierwszy krok do tego aby Obcy powrócił na nasze monitory z klasą. Początki są trudne i nie można wyzbyć się błędów przy tak śmiałym projekcie. Taką odwagę warto jednak nagradzać, bo inaczej szybko wrócimy do bezpiecznych produkcji, w których Ksenomorfy będą padały jak muchy pod ostrzałem z kapiszonów.
Niestety ci którzy marudzili na "Alien: Isolation", wygrali. Gra sprzedała się w ilości ledwo przekraczającej 2 miliony egzemplarzy, która dla takiego wydawcy jak Sega nie jest wystarczająco wysoka. Mimo, że sama Sega otwarcie zapewniła, że to nie oznacza jeszcze wycofania się z produkcji tego typu w przyszłości, to uważam, że będziemy mieli olbrzymie szczęście jeśli kiedykolwiek doczekamy się sequela „Alien: Isolation” (lub jakiejkolwiek gry z Obcym na takim poziomie). Gdyby tak się stało, otrzymalibyśmy zapewne wspaniałą grę, która z pewnością rozwinęłaby możliwości jakie daje część pierwsza, a doświadczeni powołaniem jej do życia twórcy zadbaliby o to, aby uniknąć pewnych błędów. Niestety, nie zanosi się, aby "Alien: Isolation 2" dostało zielone światło od wydawcy (mimo szczerych chęci Creative Assembly).
Tak to jest. Czekamy na coś nowego, innego, odważnego, a kiedy to dostajemy, traktujemy lekceważąco nie potrafiąc docenić ogromu dobrego, które to coś nam oferuje. Mamy złotą obrączkę, a ona wpada nam do kibla. Brawo my.

  

środa, 17 lutego 2016

Zapowiedzi, nowości, zmiany!

        
                                      


Tych, którzy czekają na kolejne teksty uspokajam, że to nie koniec! Z różnych powodów było tu ostatnio cicho, ale blog powraca wraz z garścią dobrych informacji.

Po pierwsze i najważniejsze, teksty będą się od teraz pojawiać nie tylko tu, ale również na legendarnym Alien Hive (
http://www.alienhive.pl/), jako że zostałem przyjęty w poczet redakcji!
Bardzo się z tego cieszę i dziękuję ekipie AH za zaproszenie mnie do współpracy.


Oczywiście nie oznacza to, że blog przestanie istnieć. Większość dużych tekstów będzie się pokrywać, ale czasami pojawi się tutaj coś ekskluzywnego (głównie pomniejsze lub bardziej osobiste wynurzenia na temat Obcego).

Polecam zaglądać zarówno tu i jak i AH gdzie znajdziecie zbiór wspaniałych tekstów innych autorów, nie tylko związanych z Obcym, ale ogólnie z tematem Sci-Fi.


Tym samym obiecuję, że w najbliższym czasie pojawią się ode mnie nowe rzeczy, pracuję obecnie nad kilkoma tekstami na raz (tak działa wena) zatem po długim okresie ciszy nastąpi spory wysyp. Mam nadzieję, że jeszcze w lutym!

wtorek, 22 grudnia 2015

Święta z Obcym



                                       

Tym razem będzie krótko i nostalgicznie.
Filmy o Obcym pokazał mi ojciec kiedy byłem jeszcze siedmioletnim dzieckiem. W zasadzie wymusiłem to na nim kiedy zobaczyłem okładki kaset VHS, które przyniósł z wypożyczalni razem ze świeżo wydanym „Alien 3” (to był rok 1993 r.).
Były obawy, że nie będę mógł spać po nocach i rzeczywiście, obraz Obcego wyskakującego z ciemności na Dallasa nawiedzał mnie przez jakiś czas. Ale przecież o to chodziło. Obcy jednocześnie mnie przeraził, ale w równym stopniu zafascynował. Mimo strachu, chciałem oglądać kolejne części (cichaczem, żeby nikt nie wiedział), a fascynacja rosła. I tak mi zostało do dziś.
Utrwaliła się pewna tradycja. Zawsze po świętach (ale przed Sylwestrem) robimy sobie wieczorami z ojcem maraton „Obcego”. Od kilku lat starczy już czasu tylko na obejrzenie dwóch pierwszych części, ale to i tak dużo. W tym roku również mam zamiar wziąć dvd z Obcym pod pachę i wpaść na wspólne oglądanie.

                          

Czy okres około-świąteczny to dobry czas na oglądanie „Obcego”? To raczej zależy od ludzi. Czas dobry jak każdy inny. Skoro może być „Szklana Pułapka”, to może być „Obcy”, który mimo braku typowo bożonarodzeniowych motywów potrafi być filmem dla całej rodziny. W końcu to potężny nośnik dobrych wspomnień.
Szykowałem na dziś tekst o przykładowych prezentach jakie fan Obcego mógłby znaleźć pod choinką (propozycje zarówno dla kupujących jak i tych, którzy nie wiedzą co by chcieli dostać na święta), ale się nie wyrobiłem. Potencjalnych gadżetów jest masa począwszy od retro figurek Funko, po jajo-lampę, pluszowego facehuggera, a na pięknych albumach, książkach i komiksach kończąc.
O większości z tych rzeczy napisze osobne teksty, być może w przyszłym roku ułatwi to zakupy niektórym z Was.

                                       

Jedno z moich najmilszych wspomnień związanych z tego typu prezentami, to to sprzed 16 lat. W domu pojawił się komputer, miałem wtedy 13 lat i marzyła mi się gra „Aliens vs Predator”, która w tym czasie wyszła. Tak się złożyło, że ją właśnie dostałem pod choinkę i byłem przeszczęśliwy. Do dziś uważam, że to jedna z najlepszych gier związanych z Obcym, równać się z nią może chyba tylko "Alien: Isolation". Macie jakieś wspomnienia świąteczne tego typu? Zapraszam do dzielenia się w komentarzach, na fb, gdzie chcecie. Wszystkim czytelnikom (i nie tylko) życzę spokojnych i wesołych Świąt spędzonych z najbliższymi! No i ewentualnie z Obcym ;)

 
   

środa, 9 grudnia 2015

Cpl. Dwayne Hicks - DEAD



Kapral Dwayne Hicks nie żyje. Nie on jeden zresztą. Tak się składa, że w filmach z serii „Alien” ludzie umierają masowo. Dzieje się to z różnych powodów i różne są tego konsekwencje. Śmierć Hicks'a w „Alien 3” coś znaczyła, podobnie jak śmierć Ellen Ripley, która nacechowana była poświęceniem, ale też rozpaczliwą potrzebą zakończenia pewnego rozdziału, pewnej męki, od której nie było ucieczki. „Alien: Resurrection” pokazał, że śmierć w filmie może łatwo stracić znaczenie i podniosłość wynikające z kontekstu wydarzeń.
W świecie fikcyjnym każdego można ożywić w mniej lub bardziej konsekwentny sposób. Aktualnie wszyscy rzucili się, aby wykopać z grobu Dwayne'a Hicks'a. Co może z tego wyniknąć?


Przeglądając fanowskie strony wikipedyjne (takie jak Xenophedia) widzę, że status Kaprala Dwayne'a Hicks'a zmienił się z „dead” na „alive”. Kanon to kanon. A tak się składa, że wydarzenia z gry „Aliens: Colonial Marines” wydanej w 2013 r. za część takowego się uważa. 20th Century Fox uważa. O samej grze napiszę innym razem, zaznaczę tylko, że nie uważam jej wcale za tak złą jak głosi opinia publiczna. Klimat mi się podoba, muzyka jest rewelacyjna, a spacerowanie po zrujnowanym Hadley's Hope, to spełnienie marzeń sprzed lat. Fabuła również nie gryzłaby mnie tak bardzo (jestem przyzwyczajony do różnych interpretacji realiów świata Obcego dzięki komiksom) gdyby nie ten drobny szczegół, że 20th Century Fox i Sega, prawdopodobnie żeby nakręcić bardziej spiralę promocyjną, ogłosili, że jest ona kanoniczna. To jest mocne słowo. Decydujące. Nie wiem czy ludzie, którzy podjęli taką decyzję zdawali sobie w pełni z tego sprawę.

Fani (a zwłaszcza fanatycy) Obcego nie mają przez ostatnie lata lekko. Najpierw ukazał się „Prometeusz”, który wywrócił całą mitologię do góry nogami. Następnie, dowiedzieliśmy się, że fabuła „Aliens: Colonial Marines” została oficjalnie uznana za cześć żelaznego kanonu. Z początku nikogo to nie wzruszyło, ponieważ przedstawiona w grze historia działa się paralelnie do wydarzeń z „Alien 3” i pozornie w żaden sposób nie wpływała na kształt znanej nam od lat opowieści. Twórcy zostawili niespodziankę na sam koniec. Hicks żyje, a trup znaleziony w jego kabinie kriogenicznej na Fiorinie 161, to nie on. Jakie to proste, prawda? I jakie irytujące.

Część zapyta pewnie „Dlaczego się nie cieszysz? Przecież Hicks to wspaniała postać, świetnie, że przeżył!”. Zgadza się, uwielbiam Hicks'a i zawsze był jednym z moich ulubionych bohaterów w historii kina, ale seria Obcy, to nie bajka dla dzieci. Tutaj happy end nie zawsze jest właściwym kluczem i każda śmierć w tych filmach to historia sama w sobie, z właściwą dla siebie dramaturgią i konsekwencjami. James Cameron był wściekły kiedy dowiedział się, że wykreowane przez niego postacie (Hicks i Newt) zostały tak po prostu zgładzone i to de facto poza kadrem. Taka jest jednak kolej rzeczy, zwłaszcza kiedy kolejne filmy z serii przechodzą z rąk do rak. Między kolejnymi częściami istnieje jakby bariera, która pozwala przeżyć tylko Ellen Ripley. Może to dziwne porównanie, ale kojarzy mi się to trochę z grą "Heroes of Might and Magic 3", w której w niektórych kampaniach do następnego scenariusza mógł przejść tylko jeden z kilku posiadanych bohaterów. Podobnie jest tutaj. James Cameron mógł poczuć się zraniony (i miał do tego prawo), ale Newt i Hicks nie zginęli ot tak sobie. Zginęli żeby Ellen Ripley znów poczuła się całkiem sama we wszechświecie, sama i osaczona, mając świadomość tego, że jedyną postacią, która konsekwentnie podąża za nią w jej niekończącej się podróży jest Obcy. Na tym polega moc trzeciej części filmu, dopada nas wszechogarniająca beznadziejność sytuacji, poczucie krążenia w kółko. Gdziekolwiek Ripley nie zabrnie, tam zabrnie sama, a Obcy nigdy nie zniknie. Jedną z najbardziej wzruszających scen całej serii jest ostatnie ujęcie w „Alien 3” podczas, którego słyszymy komunikat nagrany przez bohaterkę pod koniec pierwszej części. Scena podkreśla jak potwornie długą i tragiczną drogę przebyła, by w trakcie stracić wszystkie bliskie jej osoby i ostatecznie poświęcić własne życie żeby zgładzić Obcego. Twórcy doskonale wiedzieli co robią, na tym polega piękno pozwalania postaciom odejść. I tu dochodzimy do sedna sprawy.

Oczywiście, w kontekście tego o czym przed chwilą napisałem, „Alien: Resurrection” jawi się jako cyniczny i podły żart względem poprzednika, który miał w definitywny i podniosły sposób zakończyć całą historię. Różnicą między „Colonial Marines”, a dziełem Jean Pierre'a Janeaut'a jest to, że Ripley sklonowano i tak naprawdę oryginalna postać pozostała martwa. Wiem, że brzmi to w naciągany sposób, ale ta subtelna różnica sprawia, że jestem w stanie zaakceptować taki stan rzeczy. Mimo, że to najmniej lubiana przeze mnie cześć serii, to nie jestem hejterem „Resurrection” i potrafię obejrzeć ten film z przyjemnością.

Inaczej wygląda sprawa kiedy okazuje się, że bohater, który zginął w filmie ponad 20 lat temu jednak żyje. Trzeba mieć naprawdę dobry powód żeby tak manipulować historią. Takiego powodu brakuje w „Colonial Marines”. Hicks „ożył” żeby uświetnić swoją obecnością grę. Żeby można było zaprosić Michaela Biehna do studia żeby nagrał kwestie dialogowe i tym samym jeszcze bardziej całość uświetnił. Całkiem sporo tego uświetniania, prawda? Mam wrażenie, że twórcy nie do końca byli pewni tego co mają zamiar sprzedać fanom, a że budżet był spory i wsparcie wytwórni również, to dokładało się rodzynków żeby produkt uatrakcyjnić. Niestety mało przemyślane te rodzynki i nawet po tym można poznać, że takich decyzji nie podejmowali fani Obcego. Nawet Michael Biehn wypowiedział się później, że klęska „Colonial Marines” wynika głównie z tego, że nie tworzyli jej pasjonaci tematu (a co miało miejsce przy np.: "Alien: Isolation"). Wygląda to niestety tak jakby ekipa usiadła i na szybko wymyśliła, że trzeba ożywić jakaś lubianą postać z serii, taką która będzie zaskoczeniem, i która zwabi potencjalnych klientów. Powrót Hicks'a nakreślono po macoszemu, wystarczy obejrzeć fragment gry.

                          

Pominę już takie babole jak to, że po wybudzeniu się z hibernacji nikt nie dochodzi do siebie tak szybko, nie mówiąc o tym, że Hicks był ciężko ranny, a nagle skacze po pomieszczeniu jak małpa. Sama próba przechwycenia statku nie jest niedorzecznością. Jest nią natomiast wpakowanie żołnierza o nazwisku Turk do komory Hicks'a i w ten sposób wyjaśnienie obecności zmasakrowanego ciała znalezionego na Fiorinie 161 (które zostało zidentyfikowane jako ciało Hicks'a). Czy twórców naprawdę nie stać było na coś lepszego? A jeżeli nie było stać, to czemu porywać się na takie rozwiązania? Postać, która od ponad dwóch dekad uznana jest przez fanów za martwą, nagle okazuje się być żywa i to bez sensownego powodu. To mógłby być każdy. Fabuła „Colonial Marines” w żaden sposób nie usprawiedliwia obecności Hicks'a, nie daje nawet jednego powodu aby uważać, że to właśnie on powinien się tutaj pojawić. A to już kiepsko, bo pachnie czysto marketingowym zagraniem i jest to zapach, na który fani Obcego są wyczuleni (między innymi dzięki takim produkcjom jak „AvP: Requiem”).

Dlaczego Newt i Hicks, to nadal szanowane i uwielbiane postacie przez fanów „Obcego” i kina s/f? Bo nikt nie miał okazji żeby to popsuć. Pod wieloma względami James Cameron powinien być wdzięczny twórcom „Alien 3”, że uśmiercili stworzone przez niego postacie zanim ktoś inny zdążył zrobić z nich pośmiewisko. Wstępne plany zakładały nakręcenie dwóch filmów jednocześnie (trzeciej i czwartej części), w których między innymi Hicks i Newt walczyliby z Xenomorfami na Ziemi. To mogła być interesująca produkcja, ale też totalna katastrofa, zwłaszcza biorąc pod uwagę formę filmu (kino akcji s/f), która stanowi olbrzymią pułapkę dla filmowców. Łatwo jest zrobić z takiego obrazu płytką sieczkę.


                              


Po latach wróciliśmy jednak do momentu, w którym ktoś próbuje naciągnąć kanon względem swoich potrzeb. Piszę oczywiście o Neilu Blomkampie i jego pomyśle na „Alien 5”. Moje uczucia względem tego projektu są mieszane i cieszę się, że Ridley Scott opóźnił jego realizację (nawet jeśli "Alien: Coventant" sam budzi obawy). Nie podoba mi się pomysł ignorowania „Alien 3” i „Alien: Resurrection”, mimo że nie jestem największym fanem rozwiązań fabularnych z tego drugiego. Ale to nie ważne. Trzeba być konsekwentnym, a twórcy „A:R” pokornie się tej konsekwencji podporządkowali. Nawet jeśli pewne kwestie obeszli trochę na siłę. Moim zdaniem, Blomkamp nie ma prawa do wybierania sobie momentu, w którym seria ma być oficjalnie kontynuowana. To nie jest fanowski film, to poważna sprawa. Seria „Alien”, to na obecnym etapie niemal intelektualna własność publiczna. Na świecie są miliony miłośników tej serii i należy się bardzo mocno zastanowić zanim poczyni się tak aroganckie (względem części fanów) i samolubne kroki. Udawanie, że dwa istotne filmy serii nigdy nie powstały, to pójście na łatwiznę. Reżyser, który zabierze się za „Alien 5” musi mieć jaja żeby pociągnąć historię tam gdzie się skończyła. I musi pamiętać, że w konsekwencji jego działań, ktoś inny może kiedyś wyrzucić jego dzieło do kosza. Jeżeli taka tendencja stanie się modna, to zostaniemy zalani pseudo-kontynuacjami, które nie będą miały sensu i rozbiją strukturę poszczególnych serii. Wystarczy, że „Uniwersalny Żołnierz” był restartowany DWA RAZY, i każdy kolejny film ignorował poprzedni. To nie jest właściwa droga. Muszą być pewne granice, pewne zasady. Twórcy nie mogą żyć w przekonaniu, że jeśli coś im nie wyjdzie, to zawsze mogą udawać, że tego nie było i próbować od nowa. W przypadku serii „Obcy” jest to o tyle rażące, że „Alien 3” ma całe legiony fanów, wielu uważających to dzieło za najlepsze z serii. Nie można ot tak pluć im w twarz.

Blomkamp będzie musiał solidnie uzasadnić powrót Hicks'a i Newt w tym filmie, bo nawet autorzy "Colonial Marines" wysilili się na więcej. Mam też wątpliwości czy ten reżyser wniesie cokolwiek nowego do serii, a nie zaserwuje tylko „Aliens 2”. Blomkamp to nie James Cameron (nawet sam James Cameron, to już nie ten James Cameron), a bierze na klatę historię i postacie, którym od 30 lat fani serii stawiają ołtarzyki. Oby wiedział co robi, bo co się stanie, to się nie odstanie (vide „Prometeusz”).

Póki co, dla mnie sprawa jest prosta. Kapral Dwayne Hicks nie żyje. Nie dlatego, że ktoś chciał utrzeć nosa Cameronowi i fanom „Aliens”, ale by podkreślić pewne wartości, które seria niosła ze sobą od samego początku. Oczywiście ktoś może się z tym nie zgodzić, ale wydarzenia z „Alien 3” nie wymazały tego co wydarzyło się w „Aliens”. Seria „Alien” to sztafeta, a jej losy zależą od kolejnych uczestników. Czy zgodne z zasadą fair play jest aby nowy zawodnik wskoczył w miejsce innego i pobiegł inną trasą? Warto się nad tym zastanowić zanim ogarnie nas mania 'poprawiania' rzeczywistości.

wtorek, 17 listopada 2015

Newt's Tale


Na licencji Obcego powstało setki opowieści obrazkowych, z czego niewielki procent zgodny jest z tym co uważa się za kanon serii. Komiksy wydają się takim medium, które odwiedza fanów tylnymi drzwiami. O kolejnych zeszytach nie robi się wysokobudżetowych trailerów, a informacje o nich nie wyskakują na każdym kroku. Zainteresowani wiedzą kiedy i jakie wydawnictwo się ukazuje. Nie ma też wybuchów zbiorowej nienawiści względem autorów, którzy pozwolili sobie na więcej przy ingerowaniu w zakorzenioną już treść filmów o Obcym, chociaż słowa krytyki są oczywiście obecne. I tu chciałbym napisać o komiksie „Newt's Tale” (czerwiec – lipiec 1992, s. Mike Richardson, rys. Jim Somerville). W skrócie, jest to adaptacja filmu Camerona, ale opowiedziana wyłącznie z perspektywy małej Rebeccki Jorden. Pomysł interesujący, ale jak z realizacją? „Newt's Tale” ma dwa oblicza. Z jednej strony jest to biały kruk dla kolekcjonerów ponieważ nigdy nie został wznowiony, ani przedrukowany w zbiorczym wydaniu (np. w formie Omnibusa). Z drugiej, wśród fanów i regularnych czytelników komiksów o Obcym panuje opinia, że „Newt's Tale” nie zachwyca, ani wizualnie, ani fabularnie (mimo, że oparte jest o scenariusz do „Aliens”). Żeby lepiej zrozumieć istotę tego wydawnictwa, trzeba spróbować przyjąć za punkt wyjścia mentalność tamtych czasów. Jest początek lat 90-tych. Na ekrany wchodził właśnie „Alien 3”, adaptacja komiksowa tego filmu był wsparta „z boku” przez omawiane „Newt's Tale”. W tamtym czasie reżyserska wersja „Aliens” Jamesa Camerona nie była powszechnie dostępna. Można było ją kupić na czarnym rynku w wersji bootlegowej (np. na kasetach zgranych z bardzo drogiego i limitowanego wydania laser disc) albo zobaczyć na tych kilku kinowych pokazach, które odbył się w 1992, głównie w USA.


     


Jako bazy do napisania „Newt' Tale”, Mike Richardson użył udostępnionej mu oryginalnej wersji scenariusza. Owa wersja zawierała większość scen i dialogów usuniętych z kinowej (jedynej szeroko-dostępnej) edycji, oraz kilka ostatecznie nie sfilmowanych. Póki co, sytuacja prezentuje się zgrabnie. Scenariusz filmu zawierał jednak pewne luki, które trzeba było wypełnić i tutaj zaczęły się schody. Głównym brakiem było przedstawienie pełnej historii ataku Obcych na Hadley's Hope. To, co mogło stać się asem tego komiksu, okazało się być niestety zmarnowaną szansą. Mini-seria (dwa zeszyty) ucierpiała niejako będąc produktem, który miał wesprzeć promocję trzeciej części filmu i, mimo że wydawca – Dark Horse Comics – w kolejnych latach mógł poszczycić się tak legendarnymi tytułami jak np.: "Aliens: Labirynth" (absolutnie kultowy komiks wśród fanów), to w wypadku omawianego tu „Newt's Tale” zabrakło pomysłu, pasji i (jak podejrzewam) czasu. Nie chcę pisać, że próbowano tu sprzedać po raz kolejny to samo, ale trudno nie oprzeć się takiemu wrażeniu ponieważ już w pierwszym zeszycie akcja łączy się z wydarzeniami dobrze znanymi z filmu i już do samego końca nie czekają Was żadne niespodzianki (z wyjątkiem kilku kwestii dialogowych, które nie pojawiły się w żadnej wersji filmu). Problematyczny jest również fakt, że perspektywa narracyjna konsekwentnie trzyma się tylko postaci Newt zatem na pewnym etapie całość prezentuje się trochę chaotycznie. Interesujące jest za to zakończenie, które stanowi wyraźne wprowadzenie do „Alien 3”.

 

Co więc z tym mitycznym atakiem na Hadley's Hope? Niewiele niestety. Scena odnalezienia przez rodzinę Jordenów opuszczonego statku z oryginalnego „Alien” jest wiernie przeniesiona ze specjalnej wersji „Aliens”. To co dzieje się potem jest już nie do końca przemyślaną improwizacją autora. Do tego odnoszę wrażenie, że Richardson poczuł się trochę przytłoczonym swoim zadaniem ponieważ popędza wydarzenia w wyjątkowo niezgrabny i naiwny w swojej treści sposób. Sprawnie wykorzystuje w tym celu ograniczenie wynikające ze skupienia się na perspektywie małej Newt. Na przykład, kiedy ukryta w szybie wentylacyjnym Rebbeca jest świadkiem narodzin obcego (którego żywicielem jest jej ojciec), mdleje. A my, siłą rzeczy, mdlejemy razem z nią. Kiedy mała się budzi, okazuje się, że przespaliśmy dosyć istotny fragment wydarzeń, które doprowadziły do zagłady kolonii. Takich „skrótów” jest w tym komiksie więcej. Oczywiście, taki był pierwotny zamysł – trzymać się historii Newt – ale autor poszedł niestety po linii najmniejszego oporu. Bardzo interesujący okres czasu między opanowaniem kolonii przez Obcych, a pojawieniem się żołnierzy (kiedy Newt musiała sama walczyć o przetrwanie) został streszczony na dwóch kartkach. Główna fala obcych zostaje „przywieziona” przez drugą ekipę kolonistów wysłaną do opuszczonego statku. Ostatecznie stwory zostają po prostu wpuszczone do środka przez ludzi, którzy naiwnie wierzyli, że są w stanie pomóc kolegom masakrowanym po drugiej stronie wrót. Standard kina s/f więc nie będę się czepiał.

 

„Newt's Tale” ma wiele przebłysków, ale tutaj też dochodzimy do kolejnej bariery. Nie napisałem nic o rysunkach, a przecież mowa o komiksie. Niestety kreska Jima Somervilla jest dosyć specyficzna. Ma ona oczywiście pewien retro urok (tak się często rysowało w latach 80-tych), ale potrafi być również irytująco niedbała. Podobieństwo postaci do aktorów jest ledwo zasugerowane, czasami przypominają one karykatury. Nie twierdzę, że komiksy powinny zawsze zawierać fotorealistyczną grafikę (ala seria „Evil Dead” wydana w 2008 roku), ale choćby wspomniany wcześniej „Aliens: Labirynth” (1993-1994) mimo rysunkowej ascezy prezentuje się znacznie lepiej. Warto tez zauważyć, że swoje dołożył odpowiedzialny za kolor Gregory Wright. „Newt's Tale” jest momentami do bólu pstrokate. Oczywiście, pewne grono odbiorców, głównie dzieciaków, będzie z tego powodu zadowolone. Pytanie czy jest to zasadniczo komiks dla dzieci? Chyba jednak nie. Podsumowując - „Newt's Tale” nie zawiera w sobie niczego na prawdę interesującego dla fanatyków (czy nawet fanów) Obcych. Historia opisana jest w pośpiechu. Nie wiem czy wynika to z woli autorów czy z faktu, że Dark Horse narzuciło taką, a nie inna objętość tych zaledwie dwóch zeszytów serii. Rysunki mocno się zestarzały chociaż nadal znajdą się odbiorcy, którym się taki styl spodoba. Czy komiks jest dobrym źródłem informacji dla tych którzy zgłębiają dzieje kolonii Hadley's Hope? Raczej średnim. Zastosowane rozwiązania fabularne są dosyć oczywiste, całość wydaje się bardziej zarysem niż konkretną relacją tamtych wydarzeń. Tematyka nie jest potraktowana do końca poważnie i to widać. Czy warto zatem posiadać ten komiks w kolekcji? Tutaj zdania są podzielone. Z punktu widzenia kolekcjonera jak najbardziej warto ponieważ (o czym już pisałem) komiks nie doczekał się ponownego wydania w żadnej formie. Jest to rarytas, ale nadal można go zdobyć śledząc aukcje na eBayu lub znaleźć na festiwalach i targach komiksów. Jeżeli chodzi o inne kwestie, to spotkałem się w internecie z różnymi opiniami. Wiele osób uważa, że komiks jest beznadziejny i nie warto go kupować. Inni twierdzą, że nie jest tak źle. Uważam, że najlepiej samemu sprawdzić. Nie jest to rewelacyjny komiks, ale cieszę, że udało mi się go kupić, nie tylko ze względów kolekcjonerskich. Jeżeli ktoś ma wątpliwości zawsze może sprawdzić zawartość „Newt's Tale” w formie cyfrowej, a nawet w formie pokazu slajdów umieszczonego na YouTubie (chociaż taką formę czytania komiksów uważam za absolutną ostateczność). Na koniec dodam tylko żeby nie zmyliły Was okładki. Ich autorem jest John Bolton, a zawartość komiksu nie prezentuje się niestety tak ładnie.